Judas Priest vs. Budka Suflera

Marek J. Śmietański

ImageBudka Suflera - 13.04.2012 (Wytwórnia, Łódź)
Judas Priest - 14.04.2012 (Spodek, Katowice)

Właściwie powinienem ten felieton poświęcić 'konfrontacji' Judas Priest i The Scorpions, ponieważ właśnie te dwa legendarne zespoły mniej więcej dwa lata temu oficjalnie ogłosiły rozpoczęcie ostatniego etapu w swojej historii w postaci długich pożegnalnych tras koncertowych i wciąż te trasy z niewielkimi przerwami kontynuują. Jednak nie byłbym sobą, gdybym nie zrobił na przekór i napisał zwyczajny tekst o schyłku kariery dwóch grup należących do kategorii ‘ciężkie brzmienia’. Inna sprawa, że nie miałem szansy być na obu koncertach w 2011 roku, kiedy i jedni, i drudzy gościli w Polsce w odstępie zaledwie kilku tygodni, co pozwoliłoby na bardziej obiektywnie porównanie (od tarnowskiego koncertu Scorpionsów do tegorocznego Judas Priest minęło już prawie 10 miesięcy). A ponieważ właśnie miałem okazję posłuchać na żywo właśnie Budki Suflera (w łódzkiej Wytwórni) i Judas Priest (w katowickim Spodku) dzień po dniu, to nie mogłem oprzeć się pokusie. W końcu, jak mawiał Dorian Gray: "The only way to get rid of a temptation is to yield to it" (dla niezaawansowanych angielskojęzycznie: "Jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest uleganie jej").

Teraz niemal wszyscy czytający pewnie zadają sobie pytanie, czy może cokolwiek łączyć zespoły należące do zupełnie innych światów muzycznych? Wydawałoby się, że właściwie kompletnie nic, ale wbrew pozorom można odnaleźć wiele szczególnych przykładów:

- historycznie rzecz biorąc, korzenie obu zespołów sięgają aż 1969 roku (choć oficjalnie nazwa Budka Suflera funkcjonuje od 1974 roku);

- upraszczając historię, można stwierdzić, że tylko jeden muzyk uporczywie trwa nieprzerwanie w składzie swojej grupy i jest nim basista Ian Hill i Romuald Lipko (co prawda ten ostatni pod koniec lat 70. zamienił bas na klawisze, ale w secie akustycznym pokazał, że nadal potrafi na nim grać). Ponadto muzycy, którzy pojawili się w zespołach przed nagraniem pierwszej płyty i są obecnie w ich składach, należą do tego samego pokolenia przełomu lat 40-tych i 50-tych (po trzech w każdej ekipie);

- jako frontmani tak naprawdę liczyli się dwaj wokaliści: Rob Halford i Tim Owens oraz Krzysztof Cugowski i Romuald Czystaw, przy czym 'chwilowi zastępcy' spędzili w zespole tak samo po siedem lat;

- oba zespoły w latach 70. i 80. były nękane bardzo częstymi zmianami dokładnie jednego instrumentalisty (co pewnie można powiedzieć o wielu długowiecznych zespołach, chlubnym wyjątkiem jest ZZ Top), a konkretnie mówiąc, przez Judas Priest przewinęło się aż ośmiu perkusistów, natomiast przez Budkę Suflera - siedmiu gitarzystów;

- jeden z instrumentalistów zrobił znacznie większą karierę poza zespołem: perkusista Simon Philips jest znany przede wszystkim z Toto (ale również z współpracy z Mike’m Oldfieldem i Michaelem Schenkerem, a ostatnio nawet z Derekiem Sherinianem), a szczegółów z biografii Jana Borysewicza chyba nie ma potrzeby nikomu przypominać;

- znów nieco naginając fakty, oba zespoły wydały po jednym concept albumie i to z gościnnym udziałem słynnego klawiszowca - ostatnim dziełem Judas jest dwupłytowy „Nostradamus” (2008), w nagraniu którego wziął udział Don Airey (lista wykonawców, których wspierał instrumentalnie jest zbyt długa, by ją tutaj cytować, ale wystarczy wspomnieć Black Sabbath, Gary’ego Moore’a, Rainbow, Ozzy Osbourne’a, Whitesnake, Jethro Tull czy Deep Purple), natomiast pierwszą płytą Budki był „Cień wielkiej góry” (1975), na którym gościnnie zagrał Czesław Niemen (znów bez komentarza);

- do dzisiaj jednym z głównych punktów programu koncertów są covery hitów (niezbyt podoba mi się to określenie, ale zdecydowanie lepiej wygląda i brzmi niż 'kowery standardów’, a evergreenami chyba nie można ich nazwać) z pierwszej połowy lat 70.: „Diamond & Rust” Joan Baez oraz „Ain’t No Sunshine” Billa Withersa (czyli oryginalnie wykonywane przez amerykańskich bardów z zupełnie innych bajek), nie mówiąc już o tym, że na obu koncertach oprócz nich pojawiły się również bluesrockowe covery pochodzące z tego samego 1970 roku (można łatwo sprawdzić jakie, przeglądając setlistę);

- dla zwolenników innej stylistyki muzycznej interesujący może być też fakt, iż na jednej płycie obu zespołów pojawili się znani muzycy zespołu Toto - wspominany już wcześnie Phillips grał na „Sin After Sin” (1977), a Steve Lukather na „Jest” (2004).

Ale to tylko takie szukanie na siłę faktów. Takich zbieżności, a właściwie zbiegów okoliczności, można znaleźć znacznie więcej. Jednak nie o to chodzi, generalnie rzecz w tym, że dinozaury wciąż żyją i trzymają się dobrze. Na pewno można to powiedzieć w kontekście formy koncertowej (refleksje na temat samych występów poniżej, choć nie są to w żadnym wypadku na pewno relacje). Piszę te słowa z przekonaniem, choć mam pewne drobne wątpliwości. Na szczęście ani Judas Priest, ani Budka Suflera nie są zespołami, które zostały reaktywowane po latach tylko specjalnie na trasę koncertową, aby muzykom doładować konta bankowe. Co prawda oba miały kilkuletnie przerwy w działalności w pierwszej połowie lat 90., ale powroty były raczej spowodowane naturalną chęcią kontynuacji normalnej działalności muzycznej, a nie z pobudek finansowych (przykłady jednak pominę, żeby nikogo pochopnie nie oczerniać). Obu kapelom trafiały się w(y)padki związane z nagraniem wyjątkowo słabych płyt (moim skromnym zdaniem „Jugulator” i „Mokre oczy”), ale już wieki temu w Biblii opisano proroczy sen faraona o pięknych i brzydkich krowach symbolizujących lata tłuste i chude, które w oczywisty sposób występują cyklicznie. W świecie rocka ten stary frazeologizm też się potwierdza, bo trudno znaleźć zespoły mające w swojej dyskografii kilkanaście płyt studyjnych, wśród których nie da się wskazać co najmniej jednej kiepskiej i kilku nienajlepszych (delikatnie mówiąc).

Wracając do koncertów, to obie kapele zagrały solidnie, choć historycznie patrząc, podeszły zupełnie inaczej do doboru repertuaru. Brytyjczycy pod hasłem Epitaph Tour dokonali selekcji utworów z całego okresu działalności (z konsekwentnym pominięciem nagranych bez Halforda), grając zwykle po jednym utworze z poszczególnych albumów (wyjątkiem był oczywiście „British Steel” reprezentowany aż przez cztery hity). Polacy natomiast skupili się przede wszystkim na pierwszych dwóch płytach, ale w końcu taki jest główny cel obecnej trasy koncertowej Budki - zaprezentować w całości płytę „Cień wielkiej góry”, uzupełniając setlistę o stosunkowo spójne stylistycznie kawałki z ubiegłego wieku (i co najważniejsze: bez Tanga z Jolką na Balu). Na pewno nikogo nie dziwi zaostrzenie wielu utworów przez Judas, szczególnie pochodzących z płyt nagranych na początku kariery („Rocka Rolla”, „Sin After Sin” czy „Stained Class”), które brzmią raczej względnie łagodnie w porównaniu choćby z „Painkillerem”, natomiast Budka zabrzmiała wyjątkowo mocno rockowo na pierwszym od 30 lat występie w trasie klubowej.

Mam jednak mieszane uczucia po tym koncertowym weekendzie. Nazwa trasy Judas jest niestety bardzo znacząca – pytanie, czy to naprawdę epitafium tej grupy? Gdzieś głęboko tkwi we mnie niepokój, że Brytyjczycy niestety zaczęli trochę odcinać kupony od swojej sławy: dokładnie ta sama setlista, co na ubiegłorocznym koncercie i na całej długiej trasie, umieszczone w wyświetlanych na ekranie animacjach okładki wszystkich płyt, z których pochodziły grane utwory, momentami trochę przesadne show, a jednocześnie za mało luzu i swobody. Krótko mówiąc, mój lekki niedosyt wziął się z przekonania, że Judas Priest podchodzi do występów na żywo zbyt rutynowo, żeby nie powiedzieć rutyniarsko. Budka Suflera natomiast bawi się możliwością powrotu do korzeni i grania na żywo ostrzej niż zwykle, prezentując głównie utwory wielowątkowe, zróżnicowane stylistycznie, w których można pokazać różne oblicza. Było słychać i widać, że najmłodsi muzycy wnieśli pewne ożywienie do ekipy, która na przełomie wieków zapomniała, że jest rockowym zespołem.

Repertuarowo, moje robione w trakcie koncertów notatki wskazują na remis. Obie setlisty były zadowalające, choć z zupełnie innego powodu. Mimo że jestem raczej nowoczesny i otwarty na zmiany, to czasem bywam tradycjonalistą i najczęściej z większym pietyzmem podchodzę do klasycznych dzieł muzycznych 'nestorów', zwłaszcza tych (wykonawców, nie płyt), których znam od niemal czterdziestu lat. Z drugiej strony, jeśli wiele lat czeka się na koncert legendy, mającej na koncie wiele co najmniej dobrych płyt, to heterogeniczny przegląd twórczości jest równie pożądany.

Za występ live mimo wszystko dałbym również remis, choć z lekkim wskazaniem na ‘naszych’, bo ‘bogowie metalu’ wypadli według mnie tylko poprawnie, na co niestety z pewnością wpłynęła akustyczna jakość Spodka. Czasem niestety można było nadziać się na ścianę dźwięku, która mi przeszkadzała, skrywając sedno utworu („Sentinel”, „Victim of Changes”). Na szczęście „Metal Gods”, „Prophecy” czy „Blood Red Skies” zabrzmiały wystarczająco klasycznie, aby mnie w pełni usatysfakcjonować, tym bardziej, że instrumentaliści stanęli na wysokości zadania, jakby czas ich się nie imał. Z kolei, świeża krew w postaci gitarzysty i basisty dodała Budce rockowego pazura („Cień wielkiej góry”), co dodatkowo zostało okraszone hardrockiem, a może nawet heavy progiem („Pieśń niepokorna”), niemal jazzrockowymi improwizacjami („Lubię ten stary obraz”), nie mówiąc już o totalnym odjeździe na „Szalonym koniu” w kierunku „Samotnego domu”. No i wciąż ten rzadko ostatnio spotykany patent umieszczenia muzyki i wokalu w różnych warstwach melodycznych działa pobudzająco na moją wyobraźnię. A zatrzymując się chwilę przy frontmanach, to niestety Halford w przeciwieństwie do Cugowskiego, który jest wciąż bliski doskonałości, potrzebował nieco wspomagania elektroniką. Tak w każdym razie stwierdzili znajomi fachowcy, bo mój pierwszy stopień muzykalności nie pozwala na wychwycenie wszystkich niuansów wokalnych.

W przypadku ogólnego wrażenia artystycznego, czyli oprawy wizualnej także ze zdziwieniem stwierdzam remis. Budka Suflera wystąpiła praktycznie bez ‘efektów specjalnych’, a Judas - wypadał momentami przesadnie, choć taka konwencja bywa typowa dla bandów, które stały się inspiracją New Wave of British Heavy Metal. Zwisające łańcuchy, skóra i ćwieki, ognie buchające ze sceny czy Harley Davidson, na którym tradycyjnie Halford wjechał na scenę, oczywiście ubarwiły show, ale już lasery i błyszczące kule kojarzyły się raczej z dyskoteką niż metalowym koncertem. Zatem krótko mówiąc, jak na moje standardy i jedni, i drudzy trochę przesadzili, tylko w różne strony.

Zgodnie z regułami pisania felietonów wypadałoby na końcu umieścić jakąś pointę, a skoro mowa o pewnej konfrontacji, to relacja powinna zawierać jej wynik. Jednak na przekór zasadom, nie zakończę tekstu żadną statystyką, pozostawiając wyciągnięcie wniosków każdemu czytelnikowi osobiście dla własnej satysfakcji (o ile będzie sobie tego życzył). A ponieważ oba koncerty były na swój sposób ekscytujące, to powtórzę jeszcze raz, tyle że dużymi literami, żeby lepiej utkwiło w pamięci: DINOZAURY WCIĄŻ ŻYJĄ I TRZYMAJĄ SIĘ DOBRZE.

Setlista Budki Suflera: Sen o dolinie / Memu miastu na do widzenia / To nie tak miało być / Pieśń niepokorna / Noc nad Norwidem / Cień wielkiej góry / Lubię ten stary obraz / Samotny nocą / Szalony koń (w tym Z dalekich wypraw) / Set akustyczny: W niewielu słowach - Martwe morze - Nowa wieża Babel / Głodny / Jest taki samotny dom, bisy: Cisza / All Right Now (Free cover)

Setlista Judas Priest: Rapid Fire / Metal Gods / Heading Out to the Highway / Judas Rising / Starbreaker / Victim of Changes / Never Satisfied / Diamonds & Rust (Joan Baez cover) / Prophecy / Night Crawler / Turbo Lover / Beyond the Realms of Death / The Sentinel / Blood Red Skies / The Green Manalishi (With the Two Pronged Crown) (Fleetwood Mac cover) / Breaking the Law / Painkiller, bisy: Electric Eye / Hell Bent for Leather / You've Got Another Thing Comin' / Living After Midnight

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok