RPWL - Warszawa, Progresja, 29.04.2012

justisza

ImageW poniedziałek zadzwoniła do mnie koleżanka, z którą byłam kiedyś na koncercie RPWL. Od razu zorientowała się, że musiałam być na ich nowym występie. Na pytanie gdzie tym razem się „szlajałam” odpowiedziałam, że wywiało mnie do Warszawy na koncert znanych jej przesympatycznych Niemców.

- Eee tam, oni to chyba już nic odkrywczego nie zagrają, ani nie pokażą. Ile razy można chodzić na koncerty, które ślizgają się na popularności czyichś dokonań? Wolałabym zobaczyć Pink Floyd na żywo.

- Ja też bym jeszcze chciała zobaczyć Floydów na żywo, ale RPWL to teraz zupełnie inna bajka.

- No tak, i pewnie powiesz mi, że przeczytam o tym w relacji? Tylko o czym Ty tam będziesz pisać?

- Napiszę o Genesis...

*** 

Genesis w pierwszym okresie swojej działalności była grupą mocno koncertującą. Wszystkie albumy nagrane w erze Petera Gabriela do dziś zaskakują świeżością, ale ci, którzy nigdy nie mieli okazji widzieć koncertu nie znają prawdziwej wielkość tej muzyki. Mogą, i z reguły mawiają, że płyty są nudne, męczące dłużyznami i przekombinowane wizjami Petera. Muzyka ta objawiała się bowiem w całej swej złożonej koncepcji dopiero na scenie. Podczas występu muzycy zespołu rozlokowani byli na jej obrzeżu i zwykle pogrążeni w cieniu. Z przodu, po lewej stronie Steve Hackett, nieodmiennie siedzący na stołku i rzadko podnoszący głowę znad gitary, za nim, trochę w głębi, stojący na podwyższeniu Mike Rutherford, ze swą nietypową dwugryfową gitarą. Po prawej, na pierwszym planie, Tony Banks, obstawiony licznymi klawiaturami, też widoczny wyłącznie z profilu, w tyle Collins, prawie niewidoczny spoza swojego rozbudowanego zestawu perkusyjnego. Z tyłu sceny rozpięty był ekran, na którym wyświetlano slajdy i filmy. Centrum i przód sceny niepodzielnie należał do Gabriela. Cały jego występ był wielkim dramatem składającym się z teatralnych monologów i choreografii. Gabriel nie tylko odgrywał monodramy, tańczył, grał ciałem, śpiewał i grał na flecie, lecz także w czasie koncertu wielokrotnie zmieniał kostiumy (wiele instrumentalnych fragmentów było rozbudowanych w stosunku do studyjnych pierwowzorów, by dać czas na zmianę kostiumów i dekoracji). Do tego jeszcze gra świateł. Właśnie to wszystko czyniło fantazyjne teksty piosenek Genesis w pełni zrozumiałymi. Tymczasem zostawmy jednak Genesis, by zająć się bohaterami dzisiejszej relacji...

W pierwszym okresie swojej działalności grupa RPWL była coverbandem grającym utwory swoich idoli, czyli zespołu Pink Floyd. Potem, gdy w roku 2000 spróbowali wreszcie swoich własnych sił, okazało się to strzałem w dziesiątkę. Płyta „God Has Failed”, mimo iż stylistycznie i muzycznie była blisko mistrzów, zaskakiwała świeżością i własnym pomysłem na granie rocka progresywnego. Gdy po raz pierwszy usłyszałam ich w radio, w audycji Minimax u Piotra Kaczkowskiego, pomyślałam, podobnie zresztą jak wielu innych słuchaczy, że Floydzi nagrali nową płytę... Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, iż owi „nowi Floydzi” pochodzą z Niemiec i nazywają się RPWL. Nie trzeba mnie było więcej zachęcać i gdy tylko nadarzyła się okazja, pobiegłam na ich pierwszy w Polsce koncert, który odbył się w kinie Grunwald w Poznaniu. Supportowała ich wówczas grupa Quidam. Wtedy to razem z Yogim „próbowaliśmy pocałować słońce” i udało się to, mimo iż infekcja gardła prawie odebrała mu głos pod koniec koncertu. Potem był występ w Blue Note, a później jeszcze raz, i jeszcze raz i jeszcze… i ponownie, w 2009 roku kino Grunwald gościło muzyków w repertuarze samych GURU Mistrzów - głównie z płyty „Animals”. Wreszcie znów poznański Blue Note, w podsumowującej działalność grupy „The Gentle Art of Music” (to zarówno nazwa nowej wytwórni, jak i płyty, tak i trasy) - ostatniej trasy z Christianem Postlem, jako pełnoprawnym założycielem grupy i kompozytorem wielu utworów, który to przecież użyczył swojej literki „P” do nazwy zespołu. Na tym cudownym koncercie zdarzyło się jeszcze coś magicznego... Na scenę został poproszony, będący wtedy wśród publiczności, naturalizowany poznaniak, niejaki Ray Wilson, by odśpiewać z RPWL kawałek pt. „Roses”, który został skomponowany dokładnie z myślą o jego głosie. To chyba najpiękniejszy i najbardziej przebojowy kawałek Niemców. Wszyscy na tej trasie i na innych koncertach mogli wtedy nam, mieszkańcom Poznania, tego wydarzenia zazdrościć!!! Były jeszcze koncerty przy okazji solowych projektów wspomnianego basisty Christiana Postla i gitarzysty Kalle Wallnera, czyli zespoły Parzivals Eye i Blind Ego, był też sam Yogi ze swoim indywidualnym projektem...

...minęło trochę czasu...

… i w marcu tego roku na rynek trafił nowy album RPWL zatytułowany „Beyond Man And Time”...

Czekałam na ten album, czekałam na koncert go promujący i wszystko mówiło mi, że nie zawiodę się i tym razem. Nie wiem czy to miłość, czy to jest naprawdę dobra kapela, ale nie umiem na ich muzykę powiedzieć złego słowa.

Tak niefortunnie się złożyło, że na poznańskim koncercie – odbywającym się tradycyjnie w klubie Blue Note - nie mogłam być, więc postanowiłam zagościć w warszawskiej Progresji. Prezes Marek był tak miły i umożliwił mi, wraz z Krzysztofem Ranusem (pilotem wszystkich tras RPWL), odbycie tej niesamowitej podróżny z kapelą, bo dla nieuleczalnie chorych musi być lekarstwo i to refundowane!

„THE SHOW” - tak nazwałabym występ RPWL promujący trasę najnowszej płyty „ Beyond Man And Time”. Tak też zapowiedział ich występ pan Marek, spięty i jakoś wyjątkowo poważny... Ech to mocje i sentyment do grupy – jak później wyjaśniał.

Ze sceny padły słowa: - Proszę państwa oto część pierwsza – przedstawiamy cały album w koncepcyjnie przemyślanym przedstawieniu... I tu wracamy do Genesis…

Koncept album „Beyond Man And Time” to olśnienie Yogiego, który - tak jak Nietzsche - doznał go na widok potężnej skały o kształcie piramidy. To była metafizyczna wędrówka alpejską doliną w Szwajcarii, nad jeziorem Silvaplana, w regionie położonym 6000 stóp „ponad człowiekiem i czasem”.

Dwa pionowe ekrany po prawej i lewej stronie sceny... Jeden duży z tyłu, w głębi, po lewej stronie klawiszowe królestwo Marcusa i Yogiego, po prawej zestaw perkusyjny Marca, z przodu trzy mikrofony, lewy dla Kallego, prawy już dla nowego basisty Wernera Taussa oraz środkowy dla Yogiego... Scena pogrążona w lekkim półmroku. Na bocznych ekranach pojawił się starzec, który wygłosił intro wprowadzające uczestników tego spektaklu w tematykę płyty opartej na powieści „Tako rzecze Zaratustra" Fryderyka Nietzschego… i to po polsku!!! Na scenie pojawili się muzycy RPWL: przystojniak Kalle, sympatyczny i skryty Marcus, profesorek Mark i całkiem fajnie wyglądający Werner… I zaczęli. Gitarzyści skryli się za ekranami, a publiczności ukazały się cienie muzyków, jak w chińskim teatrze. Na scenę wkroczył Yogi Lang, który niczym Peter Gabriel odegrał pierwszoplanową rolę w spektaklu. Pierwsza odsłona w zgrzebnej szacie mandaryna, w połyskującej szkiełkami czapce napoleońskiej i światełkami przytwierdzonymi do rękawiczek, którymi oświetlał co jakiś czas publiczność. Naprawdę nie spodziewałam się tego, co zobaczyłam, bo ani nie czytałam, ani nie usiłowałam się dopytać, co mnie czeka na tym koncercie. Wmurowało mnie więc tak, jak na pierwszym odtworzeniu wideo zapisu z koncertu Genesis... Dalej już było coraz bardziej i bardziej genesisowsko i erpewuelowsko...

Centrum i przód sceny niepodzielnie należały do Yogiego. Cały występ był bowiem wielkim spektaklem, składającym się z teatralnych monologów, pantomimy i choreografii. Yogi nie tylko odgrywał monodramy, grał ciałem, śpiewał i grał na klawiszach, lecz także wielokrotnie w czasie koncertu zmieniał kostiumy (wiele instrumentalnych fragmentów było odgrywanych, by dać mu czas na przebranie się). Należy dołożyć do tego jeszcze grę świateł, cudownie skonfigurowaną z akcentami muzycznymi i tym, co odgrywał Yogi. Dopiero to wszystko czyniło fantazyjne teksty z piosenek RPWL w pełni zrozumiałymi. Yogi był garbatym Quasimodo, był i szalonym profesorem z plastikowym kwiatem w jednej, i dymiącą miseczką w drugiej dłoni, był też biednym, zagubionym bezdomnym, a także ślepcem. Nie zabrakło postaci księdza, który pokropił publiczność. Yogi wcielił się też w rolę rybaka, który wyłowił ludzkie serce, a także odegrał rolę cienia pogrążonego w półmroku i ubranego niczym ninja, naśladującego gesty pozostałych muzyków na scenie, zjawił się również mędrzec w szacie ze źrenicami opatrzności, obserwującymi publiczność w ultrafiolecie, a wszystko po to, by ci, którzy nie sięgnęli jeszcze po album zrobili to bez namysłu zaraz po koncercie na stoisku przy wyjściu z klubu.

Wszystko to było przekonujące i absolutnie prawdziwe. Przytaczanie setlisty jest niestosowne… odsyłam po nią do płyty. To był spektakl „poza czasem i poza nami”...

Muzycy zeszli ze sceny zapowiadając swój powrót za 10-15 minut.

I tak jak zapowiedzieli, tak panowie z RPWL pojawili się ponownie przed publicznością po niespełna 12 minutach. Yogi już w zwyczajnym, „cywilnym” ubraniu. Reszta zespołu nie zmieniała raczej garderoby. Boczne ekrany zostały zdemontowane, scena oczyszczona z elementów inscenizacji dała miejsce staremu dobremu RPWL i jego kawałkom. Zabrzmiały utwory „Sleep", „Trying To Kiss The Sun" i „Breathe In, Breathe Out"... Ja tymczasem nerwowo spoglądałam na zegarek, bo zbliżał się czas opuszczenia klubu. Ponad godzinne opóźnienie w rozpoczęciu koncertu, zapowiadanego na godz. 19:00, mocno pomieszało mi szyki, bo PKP miało w rozkładzie tylko jeden nocny pociąg do Poznania... Potem pozostałoby mi już tylko oczekiwanie na połączenie o 5.50. Niech tylko zagrają „Roses" i mogę jechać!... Zagrali, a jakże! Jakby czytali w moich myślach!!! Utwór został chóralnie zaśpiewany z publiką… jak zwykle! „Hole In The Sky" towarzyszył mi już w drodze do wyjścia.

Wiem, że ominęły mnie „Start The Fire" i „Breathe In, Breathe Out”, a na zupełne zakończenie ponad dwu i pół godzinnego występu, zadedykowany przez Yogiego na 9. urodziny Klubu Progresja, prezesowi Markowi utwór pt. „Embryo” z repertuaru Pink Floyd. Ten ponad dwudziestominutowy, nigdy niepublikowany na żadnej oficjalnej płycie Mistrzów utwór, z genialną solówką Kalle Wallnera i nowego nabytku zespołu basisty - Wernera Taussa był tym, czego niestety nie było mi dane przeżyć, a czego nie mogę odżałować.

Biegnąc do taksówki czekającej pod Progresją pomyślałam, że albo RPWL jest fenomenem, albo ja jestem już stara i sentymentalna... I pożałowałam nie tyle, że musiałam jak Kopciuszek przed północą uciec z balu, bo odjedzie mi kareta z dyni z dworca Warszawa Centralna do Poznania Głównego, ale że nie miałam słuchawek i płyty „Beyond Man And Time”, by powędrować z Yogim i jego drużyną poza czas i poza siebie... Prezes Marek przez cały czas koncertu zerkał na moje akrobacje z aparatem pod sceną i uśmiechał się..., on wie chyba więcej o progresywnej mocy tego zespołu niż niejeden fan przybyły do klubu. Jak sam mówił, 9 lat temu RPWL byli inspiracją dla nadania tej niepowtarzalnej nazwy klubowi: „PROGRESJA”.

PS. Nawet ponad dwugodzinne opóźnienie odjazdu pociągu z dworca Warszawa Centralna z powodu przepychanek z kibicami Pogoni Szczecin nie było w stanie zmącić mojej radości i porządnego koncertowego doładowania akumulatorów. Mogłabym jeszcze długo tak..., ale powiem tylko, że w Progresji spodziewałam się dużo większej publiczności, tym bardziej, że w piątek w Blue Note było podobno 500 osób.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!