Nie wierzę w zbiegi okoliczności. Nie wierzę w przypadki. W ludziach zbyt dużo jest pragnień, zbyt dużo silnej woli i determinacji, aby rzeczy działy się ot, tak sobie. Jeśli artysta X robi nagłą, błyskotliwą karierę, to nie dlatego, że ma ładniejszy głos od innych, nie dlatego, że pisze piękniejsze piosenki, ale zwykle dlatego, że za jego plecami stanęła właściwa osoba, wykonująca właściwe ruchy, we właściwym kierunku. Nie krytykuję tego zjawiska. Odzieram jedynie z otoczki „losowości”, przypadkowości (tudzież strzępów tejże otoczki). Jeśli w prawie pojawia się kontrowersyjny zapis, rzadko jest to wynik dobrych chęci ludzi zajmujących się nowelizacją prawa, a prawie zawsze efekt lobby tego, czy innego środowiska. Nie żyjemy w świecie przypadków. Nie stać nas na to. Żyjemy w świecie misternie programowanym, w którym prawdopodobnie nawet chaos jest celowy i komuś, do czegoś służy.
Sposób dystrybucji filmów i muzyki (w pewnym stopniu także książek) nie nadąża za potrzebami współczesnego odbiorcy. To fakt niezaprzeczalny. I to zapewne również nie jest przypadek. Tylko komu ten stan rzeczy jest na rękę? Odpowiedź na to pytanie jest dziecinnie prosta. Pośrednikom. Jeśli ktoś zapyta Cię drogi Czytelniku, kto przede wszystkim zarabia na książce, nigdy nie odpowiadaj „autor” w pierwszej kolejności, bo choć jest to dla mądrego, logicznie rozumującego człowieka odpowiedź „samonarzucająca się”, w dziewięciu przypadkach na dziesięć, okaże się błędna. Pięćdziesiąt procent ceny okładkowej zostawia we własnej kieszeni pewna znana sieć, której nazwę przemilczę, a która zaczyna się na literkę „e”. Drugi w kolejce ustawił się wydawca. Autor, jeśli już „się nazywa”, mieści się na trzecim miejscu podium, czy też łańcuszka pokarmowego. Podobnie zapewne jest z płytami z muzyką i filmem. Do kieszeni autora wędruje zwykle nie więcej niż 10 procent ceny detalicznej, czyli w przypadku wydawnictwa kosztującego w „e” 50 złotych, 25 dostaje „e”, a 5 (przy dobrych wiatrach) autor. Żeby było jasne, „e” nie jest tu wyjątkiem. Na podobnych zasadach żeru.. przepraszam – funkcjonują inne sieci – księgarska na „M” (ci potrafią wziąć nawet więcej niż 50 %) i ogólnotechnolgiczno - medialna o skrócie „MM” (nie mylić z czekoladowymi drażetkami!).
Ktoś powie – wolny rynek. Ja powiem – złodziejstwo. Powiem i zaraz zacznę zastanawiać się, dlaczego nikt rozsądny nie zbuduje poważnej alternatywy dla archaicznych molochów? Jak już pisałem, nie wierzę w przypadki. Nie wierzę, że przez kilkanaście lat żywota tzw. empetrójki nikt nie wpadł na pomysł jak zrobić z tego formatu legalny, podstawowy komunikat muzyczny. Dlaczego do dziś nie ma poważnych sklepów internetowych z muzyką cyfrową, gdzie można by kupić muzykę ulubionego zespołu za 20 złotych, zamiast za 50 w „e”, lub „MM”, z czego 15 trafi do kieszeni twórcy? Czy sieci naziemne są aż tak mocne?
Nigdy nie ukrywałem i nie zamierzam tego ukrywać – ściągam z netu gigabajty plików muzycznych, filmowych i literackich. Nie przeszkadza mi to w kupowaniu „fizycznych” oryginałów, ale ubolewam nad brakiem alternatywy. Frustruje przede wszystkim to, że między mną a twórcą jest armia pośredników, którzy podbijają cenę. Bez pośredników się nie obędzie, ale kłopot zaczyna się wtedy, kiedy tych pośredników jest tylu (lub są tak zachłanni), że zarabiają na transakcji między mną, a twórcą więcej niż sam twórca. To jest niestety standard. A ja menadżerów z sieci „e”, „M”, ani „MM” utrzymywać nie chcę. Utrzymuję więc właścicieli i pracowników poczciwego „chomika”, portalu w którym można znaleźć „prawie wszystko”. Portalu balansującego na granicy prawa (a może nawet to prawo łamiącego), ale jednego z nielicznych nadążających za potrzebami odbiorców. Pytanie, czemu nie można tak w pełni legalnie?
Żyjemy w takich czasach w jakich przyszło nam żyć i nic, ani nikt kalendarzy nie oszuka. Miejsca jest mniej, czasu jest mniej, bodźców z kolei zdecydowanie więcej. Wystarczy cofnąć się wspomnieniami choćby o dekadę, żeby dostrzec jak poważne zmiany zaszły w życiu współczesnego człowieka. Dziś, gdy młodzi ludzie, aby przetrwać po prostu muszą być mobilni, trudno się dziwić, że każdy aktywnie żyjący, woli mieć jak najwięcej swojego „życia” i „świata” przy sobie. W laptopie, ipodzie, czytniku e-booków. Technologia to umożliwia, technologia do tego zachęca ale rynek niestety ciągle to utrudnia, lub zmusza do korzystania z dobrodziejstw świata cyfrowego kosztem twórców. A szkoda, bo przecież nie o to chodzi.
Nie chodzi mi także o to, aby z półek, domowych regałów i szafek definitywnie zniknęły płyty i książki. Wielu ciągle potrzebuje fizyczności dzieł. Ale należy też pamiętać, że płyt i książek nie kupujemy przecież dla okładek, zapachów, chwil podniecającego rozpakowywania i wkładania do odtwarzacza, dla samego posiadania czegoś na półce. To tylko dodatki, suplementy. Daniem głównym jest przekaz dźwiękowy, wizualny lub literacki, i dobrze byłoby gdyby ich autorzy, twórcy byli za te przekazy nagradzani lepiej niż pośrednicy umożliwiający nam zakup dzieła. I również dobrze by było, gdy odbiorca mógł legalnie, tanio i w łatwy sposób kupić upragnione dzieło w takiej formie i takim formacie, w jakim chce.