W mój kalendarz wakacyjnych rozrywek na stałe wpisałem wizytę w Dolinie Charlotty. W miejscu położonym gdzieś w pół drogi pomiędzy Słupskiem a Ustką, w lesie, znajduje się amfiteatr, który już od sześciu lat gromadzi zdeklarowanych, zagorzałych wielbicieli korzennego, klasycznego, rasowego, pełnokrwistego rocka. Pisząc felieton o poprzedniej edycji tego zacnego przedsięwzięcia, jakim bez wątpienia jest Festiwal Legend Rocka w Dolinie Charlotty, podkreślałem ogromną potrzebę tego typu imprez. Cieszy mnie fakt, iż organizatorzy tej imprezy nie ustają w swoich działaniach i z zaangażowaniem myślą już o kolejnych edycjach. Jest jeszcze tyle ciekawych zespołów, które jako miłośnik starego dobrego rocka z nieukrywaną przyjemnością wysłuchałbym na kolejnych koncertach. Wszystko jeszcze przed nami. Tymczasem jest już po pierwszej części szóstego festiwalu, która odbyła się 13 i 14 lipca bieżącego roku.
Gwiazdami lipcowej odsłony festiwalu byli: Ray Manzarek & Robby Krieger of The Doors, Ten Years After, Savoy Brown oraz Cactus. Piątkowy wieczór należał wyłącznie do najnowszego wcielenia The Doors. Przyznam szczerze, że nigdy nie byłem fanem tego zespołu, ale widząc ilość wiernych fanów, którzy przyjechali tylko na ten koncert, dałem się ponieść emocjom i atmosferze. Im dalej jestem od występu legendy z Los Angeles, tym bardziej w pamięć zapada mi tamten wieczór. Ray Manzarek i Robby Krieger wraz z nowymi członkami zespołu odegrali show na najwyższym światowym poziomie. Koncert złożony był z samych hitów odśpiewywanych wraz z zespołem przez wierną publiczność znającą teksty na pamięć. Zdumiewający jest fakt, iż znaczną część amfiteatru wypełniali ludzie młodzi, którzy teoretycznie nie powinni nawet znać nazwy The Doors. To kolejny przykład na to jak nieprawdziwa jest lansowana przez media polityka muzyczna. Wmawiają społeczeństwu, że potrzebuje ono sezonowych gwiazd wschodzących nagle i gasnących w mgnieniu oka po jednym lub dwu sezonach. Rzeczywistość jest zupełnie odmienna. Młodzi ludzie nie potrzebują już mediów. Muzyka rockowa jest jak sztafeta, przekazywana z pokolenia na pokolenie. Istnieją bowiem rodzinne zbiory płytowe, niewyczerpywalne zasoby internetowe. I ta młodzież doskonale porusza się w nowej rzeczywistości. Stąd tak liczna jej obecność na takich właśnie koncertach. Jeszcze większy podziw budzą we mnie osoby starsze, wychowane na tej muzyce. Ich muzyczna przygoda nie zamknęła się w wyblakłych i mętnych wspomnieniach, że kiedyś to oni słuchali, a teraz już znają wszystko i w ogóle nie warto się ruszać poza obręb swojego pokoju. Oni są nadal aktywni, przemierzają setki kilometrów bez dokładnego rozpoznania drogi powrotnej tylko po to, by posłuchać i obejrzeć na własne oczy swoich idoli z młodości. Czyż to nie piękne? Tacy właśnie ludzie przyjechali posmakować namiastki dawnej legendy The Doors. Jestem pod głębokim wrażeniem klimatu wytworzonego przez publiczność, a także przez zespół. Trzeba przyznać, że nawiązany został bardzo dobry kontakt pomiędzy muzykami a publicznością. Ogólnie rzecz ujmując, widziałem wokół siebie samych szczęśliwych ludzi. Nie przeszkodził nam w tym panującym błogostanie padający co chwilę deszcz i zimny wiatr. W tym miejscu pragnę podziękować układom niskiego ciśnienia i frontom atmosferycznym za to, iż mimo swojej nachalności nie popsuły doskonałej zabawy. Pragnę prosić jednak Neptuna, aby okazał nieco więcej łaskawości i wyrozumiałości dla nas maluczkich i nie łoił nas strumieniami rzęsistego deszczu, nie smagał biczami wiatrów podczas sierpniowej odsłony festiwalu. Turbiny pełne deszczu napędzane wiatrem dokuczały także w sobotę, jednak fanów dobrego starego rocka nic nie jest w stanie złamać. Można by było ponarzekać na koncert współczesnych Doorsów. Wokalista, niespełna czterdziestoletni Dave Brock, przypominał do złudzenia Jima Morrisona. Utwór „Riders On The Storm”, magiczny sam w sobie, mógłby zabrzmieć głębiej, trwać dłużej, ale to tylko mało istotnie detale. Koncert formacji Ray Manzarek & Robby Krieger of The Doors był prawdziwą ucztą muzyczną. Ten wieczór był jak z baśni. Amfiteatr stał się swoistym wehikułem czasu. Była to pasjonująca podróż w przeszłość. Doskonała lekcja historii. Dojmujące przeżycie.
Dzień drugi, sobota 14 lipca, to bluesowo-rockowa uczta. To był wymarzony zestaw wykonawców. Wieczór otworzył występ legendy brytyjskiego białego bluesa Ten Years After. Zespół ten gościł już w Dolinie Charlotty. Widziałem ich koncerty kilka razy (ten był chyba piąty) i za każdym razem mam dreszcze na całym ciele. Na scenie przeplatały się magia, energia, dojrzałość i doświadczenie oraz młodzieńcza energia. Zespół zagrał cały swój żelazny repertuar, jak również dużo materiału z ostatniej jak na razie płyty „Evolution”. Doskonały to album i miło było usłyszeć te kompozycje na żywo. Alvina Lee godnie zastąpił Joe Gooch – gitarzysta i wokalista będący pod wyraźnym wpływem klasyków bluesowej gitary, grający z zespołem od 2003 roku. Reszta składu bez zmian od lat. Drugim zespołem, który pojawił się na scenie był Savoy Brown. Ta formacja nie odegrała większej roli w mojej edukacji muzycznej, miałem kilka ich płyt w młodości, jednak nie zapadły mi one w pamięć. Występ tej grupy powalił mnie jednak na łopatki. Tak dobrego koncertu nie słyszałem już dawno. Lubię takie zaskoczenia. Okazuje się bowiem, że wiele muszę jeszcze poznać. Savoy Brown, tak jak i Ten Years After, zagrali mieszankę bluesa, rocka i jazzu z elementami psychodelii okraszonej soczystą improwizacją. Ja bawiłem się świetnie, reszta publiczności również, zwłaszcza przy muzyce Ten Years After. Apetyt na Savoy Brown zaostrzyłem sobie jeszcze bardziej poprzez sporą dawkę materiału z ich ostatniej płyty „Voodoo Moon”, jaka popłynęła ze sceny. Szkoda tylko, że nie można było nabyć tego krążka na festiwalowym stoisku. Miałem też problem z zakupem koszulki Ten Years After. Zespół najwyraźniej stwierdził, iż polska publiczność to sami mali i chudzi ludzie, a co za tym idzie noszą rozmiary M i L.
Głównym daniem wieczoru była zapowiadana już od ubiegłego roku amerykańska legenda hard rocka, formacja Cactus. Było to łojenie jak się patrzy. Bez mała dwie godziny solidnego, twardego hard rocka i mięsistego, soczystego bluesa. Cactus zaprezentował przegląd najważniejszych tematów ze swoich legendarnych już czterech płyt z lat 70. Nie zabrakło także materiału z ich ostatniego krążka „Cactus V”. W przeciwieństwie do Ten Years After i Savoy Brown, Cactus nie czarował muzycznymi meandrami. Panowie grali energetycznie, prosto, głośno, hardrockowo.
Lipcowe koncerty w Dolinie Charlotty prowadzone były przez redaktora związanego z Programem III Polskiego Radia, pana Leszka Adamczyka. Znakomity głos, erudycja, merytoryczne przygotowanie konferansjera stanowiły doskonałe wprowadzenie do koncertów.
Wyjechałem z Doliny Charlotty zadowolony. Znakomita muzyka, spotkanie ze znajomymi z poprzedniego roku, cudowna atmosfera na polu namiotowym i na koncertach sprawiły, iż powrócę tam już niebawem – w sierpniu. To się będzie działo!!! Thin Lizzy, Uriah Heep i człowiek-instytucja w rockowym świecie – Paul Rodgers. Już nie mogę się doczekać…