Bluesrockowy eter, czyli koncert Gov't Mule we Wrocławiu
Kolejny raz karawana „Mułów” dotarła do Polski. O tym, że Gov't Mule posiada status zespołu kultowego świadczyć mogła frekwencja we wrocławskim klubie. Ścisk, tłum i absolutny frekwencyjny rekord - dawno tak wypełnionego (przepełnionego) „Eteru” nie widziałam. Wystarczy tylko przyklasnąć i cieszyć się, że ludzie jednak chodzą na koncerty. Nie było tego wtorkowego wieczoru w „Eterze” ludzi przypadkowych. Wszyscy zgromadzeni (ci starsi i młodsi) przyszli dla NICH – dla GOV'T MULE. Stawili się tak tłumnie po to, by wziąć udział w bluesrockowym misterium z allmanowską nutą w tle. A wieczór spędzony w towarzystwie Warrena Haynesa i spółki był rzeczywiście magiczny, piękny i wzruszający. Wzruszający również z jednego powodu. Wszystkich nas zasmuciła wieść o śmierci współzałożyciela Deep Purple, wybitnego instrumentalisty i dobrego człowieka – Jona Lorda. W związku z tym smutnym wydarzeniem muzycy nieco zmodyfikowali zestaw zagranych podczas trasy utworów.
Zaczęli mocno, z kopyta. "Bad Little Doogie" rozłożyło całkowicie na łopatki zgromadzoną we wrocławskim klubie publiczność, a później już przez blisko trzy godziny (z 20 minutową przerwą) mieliśmy do czynienia z pełnokrwistym, rockowym misterium z „mułowymi” (i nie tylko) hitami. Nie ma sensu wymieniać po kolei poszczególnych utworów (setlista poniżej) – po prostu magia Rządowego Muła opanowała nas wszystkich, bez wyjątku. Koncerty Gov't Mule są dowodem na to, że zagłębianie się w obrębie szufladek i stylistyk nie ma racji bytu. Zespół jest tak nieprzewidywalny w swoich muzycznych poszukiwaniach, że upychanie twórczości Gov't Mule w szufladce bluesrock byłoby jawną niesprawiedliwością i zbytnim uproszczeniem. Dziś nikt, może za wyjątkiem Gov't Mule, nie gra trzygodzinnych setów. Pełnych improwizacji, szalonych, zachwycających gitarowych solówek (zagranych z sercem, a nie tylko palcami) Warrena Haynesa, hammondowo-klawiszowych wstawek Danny'ego Louisa oraz perkusyjno-basowych łamańców Matta Absta i Jorgena Carlssona. Jak już wcześniej wspomniałam panowie zmodyfikowali setlistę wrocławskiego występu. Na początku drugiej części koncertu zabrzmiała totalnie szalona, rozbrykana i jednocześnie bardzo stylowa wersja „Lazy” z repertuaru Deep Purple. Muzykom na scenie towarzyszył jeden z bossów agencji Tangerine dokładając swoje pięć minut w harmonijkowej improwizacji. Jon Lord byłby bardzo zadowolony. Naprawdę. Zagrane rewelacyjnie, znakomicie zaśpiewane przez Haynesa „Since I've Been Lovin' You” czy wybrzmiewające jako ostatnie „Mule” wyzwoliło totalne emocje u wszystkich. Bis był jeden, za to znakomity. „Goin' Out West” autorstwa Toma Waitsa - długi, rozimprowizowany, pełen cytatów, pastiszy i parafraz znanych nam wszystkich utworów. Te trzy godziny we wrocławskim „Eterze” minęły bardzo szybko. Cudowne dźwięki, idealna symbioza muzyków z publicznością, ten prawdziwy eter oraz esencja radości grania udzieliły się wszystkim. Nikt nie wyszedł z klubu z poczuciem niedosytu. Trzeba wspomnieć, że był to kolejny koncert w „Eterze” idealnie nagłośniony. Brzmienie soczyste, bardzo selektywne. Po koncercie muzycy znaleźli jeszcze chwilę czasu na wspólne zdjęcia, podpisywanie płyt i krótkie rozmowy z fanami. Wszyscy dziękowali za TEN wieczór i TEN HOŁD złożony przez tych WYBITNYCH muzyków MISTRZOWI.
Podczas tego koncertu byłam, jak określił zapowiadający koncert Paweł „FreeBird” Michaliszyn, w muzycznym niebie. Zapowiadanego przez konferansjera piekła nie odnalazłam. Może i dobrze. Wystarczy mi niebo. Piekielne czeluście mogą poczekać.
Setlista:
Set 1:
Bad Little Doogie / Lola Leave Your Light On / Any Open Windows /About To Rage / Soulshine / Banks Of The Deep End / Rockin' Horse / Thorazine Shuffle (z dedykacją dla zmarłego 16 lipca Jona Lorda)
Set 2:
Lazy / Since I've Been Loving You (Led Zeppelin Cover) /Kind of Bird /Drum Solo / Brighter Days/ Monkey Hill/ Like Flies/Child Of The Earth / Mule /Bis: Goin' Out West (Tom Waits cover + cytaty ze Smoke On The Water, Burn, Woman From Tokyo, Get In On).