No-Man - Kraków, Klub Studio, 26.08.2012

Agnieszka Lenczewska

Image...we step outside and face the poisoned weather...

Ostatnia niedziela wakacji powitała nas deszczem i iście angielską pogodą. Stukające o bruk krople deszczu. Ciężkie, czarne chmury, zawieszone jak na sznurkach, nad staromiejskimi kamienicami. Tłum ludzi snujący się po uliczkach dochodzących do krakowskiego Rynku. I kilku zagubionych fanów no-man w tym wszystkim.

Czekaliśmy długie lata. Równie długo czekali ONI - MUZYCY. I kiedy wreszcie wybiła ta chwila spełnienia marzeń nas wszystkich, chyba nie było nikogo, kto opuściłby krakowskie Studio z uczuciem niedosytu. Przyznam się szczerze, że od koncertu nieco odstraszała mnie lokalizacja. Studio nie jest moim ulubionym miejscem koncertowym, zarówno pod względem parametrów akustycznych, jak i logistycznych. Ot, nie lubię tego miejsca.

Przy wejściu miłe zaskoczenie. Na sali ustawiono krzesła. Inaczej sobie odbioru tego koncertu nie wyobrażałam. Krzyczeć, tupać nóżką do rytmu, machać głową można również na siedząco (a okazji nie brakowało). Muzyka no-man wymaga skupienia, kontemplacji i dobrych warunków odsłuchu. To zaskoczenie numer dwa. Tym razem "głuchy Ian" poradził sobie z niełatwą przestrzenią krakowskiego klubu. Każda nuta, która wybrzmiała tego wieczoru idealnie roznosiła się w przestrzeni. A przecież jakże łatwo byłoby zniszczyć wysiłek zespołu "kręcąc gałkami". Od pierwszych nut Together We're Stranger aż wybrzmiewających, ostatnich kropli piękna Back When You Were Beautiful jakość dźwięku była idealna.  Zaskoczenie nr trzy - brak barierek oddzielających MUZYKÓW od PUBLICZNOŚCI. Jedna przestrzeń, w której dwa światy mogły ze sobą rozmawiać, prowadzić dialog na równych zasadach. Kolejną niespodzianką był dodatkowy mikrofon dla Stevena Wilsona. Jak się później okazało, rekwizyt ten odegrał wielką rolę podczas pierwszego (i miejmy nadzieję nie jedynego) koncertu zespołu w naszym kraju.

Żadne, nawet najbardziej wyszukane słownictwo i kunsztowne słów składanie nie odda MAGII tego koncertu. Nie tylko dlatego, że ograniczenia słownikowe są jednak barierą nie do przejścia dla uskuteczniania czołobitności w stosunku do muzyków. Muzyka no-man jest tak trudno definiowalna, że zamknięcie jej w szufladce pt: „melancholijne, posępne piękno” jest wyrządzaniem zespołowi krzywdy i sporym uproszczeniem.

Cieszę się bardzo, że na koncert dotarli ci, dla których twórczość no-man jest najbardziej ambitnym z projektów Stevena Wilsona. Na szczęście piszczących fanek, traktujących Wilsona jak bożyszcza było w niedzielny wieczór niewiele (tak moi drodzy, NIE ZABRZMIAŁO Lazarus/Trains). Sam Wilson, schowany, niemalże transparentny, będący częścią ZESPOŁU, tym razem pokazał się nam jako jedna z siedmiu idealnie dobranych muzycznych osobowości. Był jednym z siedmiu samurajów romantycznej, muzycznej melancholii. Słychać (i widać), że nie ma w przypadku koncertowej odsłony no-man skoków w bok muzyków, tak często spotykanego gwiazdorzenia. Muzycy stali się JEDNOŚCIĄ, pokazując, co oznacza idea grania zespołowego, do jednej bramki. No-man to emocje przekazywane w każdym wersie tekstów Tima, akordzie gitary czy przejmującym dźwięku skrzypiec. Mała scena, brak całkowitego koncertowego sztafarzu, oddana i zanurzona w dźwiękach publiczność oraz oni: KREATORZY DŹWIĘKÓW. Intymna (właśnie z powodu braku barierek) atmosfera, muzycy skupieni wyłącznie na muzyce (nie liczyłam słów, które wypowiedział Tim Bowness do publiczności, ale było ich niewiele), statyczni (Tim praktycznie „przylepiony” do statywu mikrofonu), ktoś by nawet powiedział WYOBCOWANI. Rolę mistrza ceremonii podczas krakowskiego koncertu przejął Bosonogi w okularach. Rozgadany i podekscytowany niesamowicie. Pretekstów do interakcji z publicznością było sporo (ach te wspomnienia o pierwszej wizycie SW w Polsce, wątki sportowo-olimpijskie czy chciażby komplementowanie pięknego polskiego miasta: Vrotslof?Wroclaw?Wroclove?).

Wiem, że znajdą się narzekacze, dla których zagrane w niedzielny wieczór utwory nie zabrzmiały tak, jak na srebrnym krążku. Na albumach studyjnych no-man brzmi niezwykle nowocześnie - mnóstwo tam techniki, sampli, przesterów, zgrzytów, szelestów i innych komputerowo generowanych dźwięków. Po mojej wizycie w Leamington Spa wiedziałam czego mogę się spodziewać po muzykach. Mnie się to podejście zespołu do próby odczytania i przekazania w wersji live swoich muzycznych patchworków bardzo podoba. Wysublimowane dźwięki gitar, perkusji, skrzypcowe odjazdy, klawiszowe plamy oraz górujący nad tym wszystkim przepiękny, najsmutniejszy na świecie głos Tima Bownessa stopiły się idealnie w jedną całość. A że zabrakło dęciaków? Cóż, puszczenie ich z "klawisza" byłoby moim zdaniem pójściem na łatwiznę. Bardzo się cieszę, że te utwory otrzymały nieco rockowego brudu i tłuszczu (przecież death metal musiał zabrzmieć). Zresztą żadne słowa nie oddadzą magii, kiedy gitara Wilsona współpracuje z wokalem Tima Bownessa i to niezależnie od stylu muzycznej rozmowy. To trzeba po prostu usłyszeć lub zobaczyć. Jego gitarowe smaczki to kwintesencja tego, za co najbardziej cenię tego muzyka: świetny timing połączony z kapitalnym dźwiękiem oraz lekko jazzowym zacięciem. A skoro o rockowym pazurze już mówimy, to „ostra” wersja Time Travel in Texas jest moją ulubioną. Mixtaped też zmienił się z lekko onirycznego utworu w drapieżny, rockowy kawałek z masakrującą trzewia, niemalże crimsonowską wymianą ciosów między instrumentalistami. Muzycy uraczyli nas przekrojowym materiałem. Oprócz znanych nam wszystkich utworów zagrali znane z Love and Endings, lekko „bujające” Beaten By Love oraz zupełną „świeżynkę” - Warm-up Man Forever (bardzo interesujący utwór).

Wszystko co piękne jest przemija, wszystko co piękne jest zostaje, pisał J. Zagórski. Szczera prawda. Cieszę się, że muzyka no-man poruszyła czułe struny u wszystkich: tych starszych i tych najmłodszych. Widok małej dziewczynki tańczącej przy Back When You Were Beautiful pozostanie na zawsze w mojej pamięci. Mieliśmy zaszczyt uczestniczyć w najważniejszym wydarzeniu muzycznym ostatniej dekady. Serio, serio. Wystarczy zatem żywić nadzieję, że na następny koncert zespołu w naszym kraju nie będziemy czekać kolejnych 25 lat. Zupełnie na świeżo, zaraz po zakończeniu show, chwilę porozmawiałam ze znajomym muzykiem, który widział no-man na żywo. Spostrzeżenia mieliśmy podobne: ani w Bush Hall (2008), ani w The Assembly (2011), muzycy no-man nie zostali przyjęci z takim entuzjazmem. Publiczność w Studio była tym ósmym instrumentalistą i dopełnieniem całości.

Po koncercie muzycy (za wyjątkiem Stevena Wilsona) wyszli do publiczności. Coś mi się wydaje, że Tim Bowness rozdał w niedzielę najwięcej autografów w swoim życiu. Pozował do każdego zdjęcia, dla każdego miał miłe słowo. Udzieliła mu się widocznie atmosfera tego koncertu i żywiołowa reakcja publiczności. Na jego twarzy niejednokrotnie pojawiał się delikatny... uśmiech.

Setlista:

Together We're Stranger / All the Blue Changes / Pretty Genius / My Revenge on Seattle / Carolina Skeletons / Warm-up Man Forever (nowy utwór) / Only Rain /Time Travel in Texas / Lighthouse / Beaten by Love / Close Your Eyes / Wherever There Is Light / Days in the Trees / Mixtaped.

Bisy: Things Change / Back When You Were Beautiful.

Muzycy wystąpili w składzie:

Tim Bowness – vocals, Steven Wilson – guitar, Michael Bearpark – guitar, Steve Bingham – violin, Stephen Bennett – keyboards, Pete Morgan – bass, Andrew Booker – drums, backing vocals
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!