MACIEJ MELLER - WYWIAD II
Pierwszy koncert zagraliście już w lutym 1991 roku. Jako doszło do organizacji tego występu? W jakim składzie go zagraliście (jakiś wokal?) i jaki repertuar zaprezentowaliście? Publiczność pewnie szkolno – walentynkowa?
- Oj, zupełnie nie pamiętam kto wpadł na ten pomysł, ale pamiętam, że to była sala gimnastyczna Zespołu Szkół Ekonomicznych w Inowrocławiu, w 98% wypełniona przedstawicielkami płci pięknej. Zagraliśmy 45-minutowy set złożony z utworów Dżemu, Oddziału Zamkniętego i może czegoś jeszcze? Dobrze pamiętam temat-solówkę z utworu „Kim jestem – jestem sobie”, w której fajnie zrobiliśmy ze Zbyszkiem 2 głosy. W każdym razie od tego występu datujemy historię Quidam, a było to dokładnie 15 lutego.
Zbyszek powiedział mi, że podczas walentynkowego koncertu w lutym 1991 roku oprócz coverów OZ i Dżemu zagraliście też kilka swoich utworów. Wymienił „Deep River I”, „Deep River II” i „Szukając szczęścia”. Pamiętasz jeszcze jakieś tytuły, które już wówczas pojawiły się w jakichś roboczych wersjach w repertuarze? Czy te tematy „Deep River” mają jakikolwiek związek z późniejszym utworem „Głęboka rzeka”?
- Nie wydaje mi się, żebyśmy w tak krótkim czasie zdążyli opracować aż tyle własnych kompozycji. Zbyszek dołączył do nas pod koniec 1990 lub na początku 1991r, więc do 15 lutego było bardzo mało czasu… Stawiam raczej, że graliśmy same covery, ale nie dam się za to pokroić ;-). O ile pamiętam praca nad własnym repertuarem zaczęła się później, wraz z decyzją o starcie w ISA (jesień 1991r.). Do tego czasu opracowaliśmy jeszcze sporo utworów Dżemu i Tadeusza Nalepy. „Deep River” to były tematy instrumentalne, nie mające nic wspólnego z późniejszym utworem z „Jedynki” o tym samym tytule.
Skoro już jesteśmy przy tym walentynkowym koncercie. Gwoli pewności: powiedziałeś, że odbył się on dokładnie 15 lutego. Wolę się upewnić, bo dotychczas funkcjonowała wersja, że 14 lutego… To był jednak 15-ty? Jeśli tak, to jak myślisz, z czego może wynikać to drobne przekłamanie w źródłach?
- Jeśli spojrzysz w kalendarz z 1991r. okaże się, że 14 luty (właściwy dzień Walentynek) przypadał w czwartek. Koniec tygodnia był bardziej odpowiedni i sprzyjał organizacji takiej imprezy, stąd moja hipoteza, że przesunięto świętowanie na 15 luty i wtedy zagraliśmy.
Czym zajmowaliście się w tamtym czasie na co dzień? Szkoły, studia, prace?
- Ja sam miałem wtedy 15 lat, więc oczywiście próbowałem zajmować się nauką. Koledzy także.
Z jaką częstotliwością koncertowaliście po walentykowym debiucie?
- Występy były bardzo sporadyczne, głównie jakieś szkolne okazje podobne do tej pierwszej. Dopiero z czasem zaczęliśmy „wyglądać” poza Inowrocław.
Spróbujmy to trochę sprecyzować. Czy Wasze życie koncertowe nabrało może trochę przyspieszania po sukcesach na Gitariadach? A może nieco wcześniej, po skompletowaniu składu (dołączeniu Ewy i Emilii)? Domyślam się, że nie było regularnych tras koncertowych, raczej pojedyncze występy, w tzw. „pobliżu” Inowrocławia…?
- Dokładnie tak, jak mówisz, tzn. po skompletowaniu składu. Mam jednak wrażenie, że częstotliwość grania jakoś specjalnie nie wzrosła. Jak ktoś zadzwonił z propozycją zagrania, to staraliśmy się dopasować termin i jechać. Na pewno nie była to jakaś regularna działalność – jeszcze długo nie.
Jak wyglądała sytuacja z wokalistami? Domyślam się, że rotacja przy mikrofonie dotyczyła głównie roku 1991 i że zapewne o większości ludzi, którzy się wówczas przewinęli przez zespół słuch zaginął, ale może mógłbyś powiedzieć coś o wspomnianym na stronie Waldemarze Ciechanowskim? Skąd się pojawił, jak śpiewał, ile czasu z Wami spędził i czemu odpadł? Czytałem, że był to typowy bluesowy wokalista, i że odszedł, gdyż nie czuł się dobrze w artrockowych klimatach.
- Z wokalistami było bardzo różnie, ale na pewno słuch o nich nie zaginął – przynajmniej w tym sensie, że nadal widuję ich na ulicy, mówimy sobie cześć, a czasem zamienimy kilka słów. To miłe. W pierwszym etapie śpiewał Karol Florczak („klarnecista”), potem Waldek Andrzejewski, później inny Waldek, a „epokę blues-rockową” zamykał – a jakże – też Waldek, Ciechanowski. „Ciechan” był pierwszym, który tak dobrze wpasował się w zespół, także mentalnie, osobowościowo. Zagraliśmy trochę prób i pierwsze ważne koncerty na jakichś przeglądach (między innymi na „Gitariadzie”, na którą mieliśmy wrócić później z Emilą i 2 razy z rzędu wygrać). Te wyjazdy sporo nam dawały, słuchaliśmy jak grają inni młodzi ludzie, chłonęliśmy różne gatunki. Wtedy to skierowaliśmy nasze zainteresowania w stronę innych form rockowych. Tu zaczął się problem, bo o ile „Ciechan” świetnie czuł klimaty o formie i charakterze stricte bluesowym, to niezbyt odnajdywał się w innej harmonii, przestrzeni. Sam zobaczył, że ciągnie nas w inną stronę, uścisnął nam dłonie i w bardzo serdecznej atmosferze rozstaliśmy się. Mimo naszych skromnych umiejętności, bardzo ciepło wspominam cały ten czas od 1991 roku...
Jeszcze drobne szczegóły odnośnie Ciechanowskiego. Czy to był też uczeń „Waszego” Technikum, czy to już był nabytek spoza murów szkoły? Bo rozumiem, że dwaj poprzednicy próbujący swoich sił przy mikrofonie (Waldek i Waldek Andrzejewski) to byli szkolni koledzy?
- Ciechan uczył się wtedy chyba w studium pielęgniarskim. Na pewno Waldek Andrzejewski uczył się w „Mechanie”, a drugi Waldek był dosłownie na 2-3 próbach, więc nie zdążyłem się nawet dowiedzieć ;-).
Kiedy i w jakich okolicznościach „zniknął” z grupy klarnecisto/wokalista Karol Florczak?
- Zupełnie nie pamiętam jak zniknął Karol Florczak…
Kasia Ziarnowska. Podobno była Waszym pierwszym menago. Opowiedz o niej, kiedy się pojawiała, skąd ją znaliście i jakie zadania wykonywała jako menadżer zespołu?
- Nie pamiętam jak pojawiła się Kasia. Pracowała wtedy w Inowrocławskim Domu Kultury i jej zasługą jest ściągnięcie nas właśnie do IDK, gdzie do dziś mamy próby (obecna nazwa to KCK – Kujawskie Centrum Kultury). Kasia miała dużo zapału i wszelkimi dostępnymi jej metodami załatwiała nam różne sprawy koncertowe i promocyjne. Jej pomysłem było wysłanie nas na Gitariadę, a znajomości z tego przeglądu wykorzystała później do zorganizowania w Teatrze Miejskim festiwalu „InoRock” (tak, tak, nazwa dzisiejszego festiwalu w Teatrze Letnim to takie nasze wspomnienie tamtego jednorazowego epizodu. Chodziło zresztą o trawestację tytułu słynnej płyty Deep Purple). Koncert udał się wyśmienicie, wystąpiły 4 zespoły: Stainless, Dla Kasi, Rivendell i Deep River (wykonaliśmy wtedy „Child In Time” z gościnnym udziałem Krzysia Janiszewskiego ze Stainless).
Popraw mnie jeśli się mylę – w latach 91-94 czterokrotnie wystartowaliście na Gitariadzie. W 1991 roku, po raz pierwszy (z Ciechanem na wokalu), w 1992 roku (bez Ciechana, ale już z Ewą Smarzyńską) i tu poznajecie Jacka Zasadę, no i 1993 i 94 już z Emilą i nagrodami. Tak to było?
- Na Gitariadzie startowaliśmy 3 razy: chyba 1992 roku, po raz pierwszy (z Ciechanem na wokalu), w kolejnych dwóch edycjach już z Ewą i Emilą. Jacka poznaliśmy chyba w 1992r…
Wykonywaliśmy wtedy jeden utwór z Ciechanem (bliższy stylistyce blues – rockowej) i jeden instrumentalny, który kierował nas już w stronę art – rocka (instrumentalna wersja „Nocnych widziadeł”). Podczas nocnej hulanki w internacie (w którym spali uczestnicy) w naszym pokoju pojawił się Jarek Szajerski (grał wtedy z zespołem Rivendell, m.in. „Sanktuarium”, którego jest twórcą), tak jak my, mocno zafascynowany art – rockiem. Po wymienieniu wielu nazw zespołów i płyt Jarek spytał o Camel. Zrobiliśmy zdziwione miny, a on na to: „zaczekajcie!”. Po chwili wszedł do pokoju z małym wzmacniaczem i basówką w ręku, a wraz z nim jakiś długowłosy koleś z fletem poprzecznym, już dość „wstawiony”. Zagrali razem główny temat ze „Snow Goose” i było pięknie. Tak poznaliśmy Jacka Zasadę ;-).
Czyli można powiedzieć, że ten Wasz zwrot w kierunku artrocka nastąpił jednak nieco wcześniej. Do tej pory sądziłem, że ta impreza z Szajerskim i Zasadą, grającymi „Snow Goose”, miała takie, nazwijmy to, symboliczno–przełomowe znaczenie… ale skoro już na tamtej Gitariadzie wykonaliście kawałek instrumentalny-„okołoartrockowy”, to coś musiało się wydarzyć nieco wcześniej. Wiem, że być może trudno takie sprawy wygrzebać w zakamarkach pamięci, ale może pamiętasz, z jakich „nasionek” mógł „wyrosnąć” ten pierwszy artrockowy utwór…? Może rozmawialiście wówczas więcej o prog rocku? Może ktoś przyniósł jakąś płytę progresywną, która zasiała w Was pomysł, inspirację…? A może jeszcze inaczej – po prostu rozwój umiejętności skierował Was w stronę brzmień bardziej złożonych?
- Tu zupełnie nie mam w głowie jakiegoś jednego specjalnego wydarzenia, które kieruje nas w stronę tego typu poszukiwań... My po prostu graliśmy, każdy dokładał jakieś swoje pomysły i nagle wychodziło z tego „coś”. Zbyszek i Radek znali już chyba twórczość Pink Floyd, Yes czy King Crimson, ale trudno mi powiedzieć na ile ta znajomość przenikała do naszych utworów. Wydaje mi się, że dopiero po Gitariadzie byliśmy bardziej zdeklarowani co do stylistyki, wcześniej sporo działo się jakby nieświadomie. To oczywiście tylko moja opinia…
Trudno oprzeć się wrażeniu, że takim ważnym, stałym elementem Waszej wczesnej historii jest Gitariada. Opowiedz mi trochę o tym festiwalu. Jaką miał formę? To był chyba konkurs młodych talentów plus występy jakiejś uznanej gwiazdy? Co trzeba było zrobić, żeby się zakwalifikować? No i opowiedz o Waszych występach na Gitariadzie. Na papierze to trochę wygląda tak, jakbyście pojechali tam w 1992 roku „po naukę”, a w latach 93 i 94 kosiliście już nagrody… Dużo można się było nauczyć na takich festiwalach? Mieliście okazję podejrzeć jakiś znany zespół „od kulis”? Podobno jedną z gwiazd bywał tam Wasz ulubiony Dżem…
- Po prostu wysłaliśmy zgłoszenie i nagranie 2 czy 3 utworów demo. Ktoś uznał, że możemy wystąpić w konkursie i tak się stało. Dużo zawdzięczamy tej imprezie, bo jej formuła była bardzo ciekawa i nastawiona także „edukacyjnie”. Pierwszego wieczora odbywało się spotkanie organizacyjne, na którym komandor Gitariady (tak to się nazywało) przekazywał zespołom garść niezbędnych informacji o przebiegu imprezy. Już na tym etapie uczulał, żeby na scenie zachowywać się profesjonalnie, tzn. na przykład gitary nastroić w garderobie, gdzie był tuner dla wszystkich występujących, żeby na scenie nie brzdąkać, tylko skupić się na wykonywanych utworach. Muszę powiedzieć, że wtedy nie były to dla nas sprawy oczywiste ;-). Następnego dnia były tzw. „warsztaty”. Wyglądało to już jak przesłuchanie konkursowe, ale po 5 zespołach następowała przerwa, podczas której cała piątka szła na balkon, gdzie rezydowało jury. Tam członkowie tegoż dzielili się z wykonawcami swoimi uwagami na temat przed chwilą obejrzanych występów: od kwestii czysto muzycznych przez zagadnienia techniczne, aż do wrażeń ogólnoartystycznych. Z tych wskazówek można było skorzystać 3 dnia, kiedy miał miejsce właściwy występ, już oceniany. Nie powiedziałbym, że „kosiliśmy” nagrody. Z mojej perspektywy wyglądało to mniej więcej tak:
1. w 1992r. w jury zasiadł m.in. Andrzej Pluszcz (basista Recydywa Blues Band czy zespołu Tadeusza Nalepy), który na balkonie powiedział: „Panowie, nie oszukujmy się – gramy dla Pań!”. Tego kryterium raczej nie spełnialiśmy, więc wszystkie trofea powędrowały do różnej maści zespołów soft – hard – rockowych śpiewających o miłości ;-). Zmieściliśmy się w finałowej 10.
2. w 1993r. jury w osobach Andrzeja Pawlikowskiego, Wojciecha Waglewskiego i Leszka Biolika było bardziej otwarte na różną muzykę, ale wiedzieliśmy też, że nie darzy wielką sympatią art – rocka... Zupełnie nie przypadły im do gustu instrumentalne „Perły z lamusa”, ale bardzo docenili „Szukając szczęścia”, w którym debiutowała Emila. I to ten utwór w zasadzie wygrał nam Gitariadę, wraz z kilkoma nagrodami dodatkowymi. Wyróżnili nas za pewną „inność” – cokolwiek to znaczyło ;-). Ważne, że nagrodą była sesja, podczas której zarejestrowaliśmy po raz pierwszy profesjonalnie „Szukając szczęścia” (po latach na dysku bonusowym do „Jedynki”).
3. w 1994r. jechaliśmy na luzie i bez specjalnych nadziei na powtórzenie sukcesu, tym bardziej, że szefem jury był… Jacek Skubikowski! Wykonaliśmy swoje: „Nocne widziadła” w wersji z Emilą, już bliższej temu co znalazło się później na płycie i „Niespełnienie”. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu znów wygraliśmy i to był chyba ten moment, kiedy poczuliśmy, że czas na pierwsze wydawnictwo… Ja z tej edycji bardziej niż sukcesy wspominam wieczory pełne fascynujących rozmów o muzyce z chłopakami z Xanadu, w którym wtedy śpiewał i grał na klawiszach Mariusz Duda. Nasze zespoły były „rodzynkami” na tej imprezie, jedynymi zespołami zainteresowanymi art – rockiem, co niewątpliwie jednoczyło nas podczas internatowych „posiedzeń” ;-). Zresztą ich występ bardzo mi się wtedy podobał, fajnie kombinowali. Było w tym czuć ducha głównie Rush, ale też UK, który już znałem i uwielbiałem.
Pomóż mi umiejscowić niektóre ważne sprawy na osi czasu. Kiedy mniej więcej odszedł Ciechanowski? Rozumiem, że niedługo po jego odejściu dołączyła Ewa Smarzyńska (pamiętasz okoliczności jej dołączenia?) i że przez większość roku 1992 działaliście jako zespół instrumentalny? Kiedy dołączyła Emila? Początek 1993 roku?
- Waldek odszedł jakiś czas po tej Gitariadzie. Krótki czas graliśmy sami, potem z Ewą i chwilę później musiała dołączyć Emila, bo na kolejną edycję festiwalu jechaliśmy już w takim składzie. Zupełnie nie pamiętam okoliczności dołączenia dziewczyn do składu… Zbyszek znał je ze szkoły muzycznej chyba i najpierw zaprosił Ewkę na próbę, podobnie było później z Emilą. Myślę, że Zbyszek powinien lepiej to pamiętać ;-).
W 1994 roku wygraliście w Aleksandrowie sesję w profesjonalnym studio. Opowiedz mi o tej Waszej pierwszej profesjonalnej pracy nagraniowej. Co to było za studio? Ile czasu dostaliście? Co udało się zrobić? Pomógł Wam wówczas jakiś technik studyjny, producent? Byliście zadowoleni z tej nagrody i sposobu w jaki mogliście z niej skorzystać?
- Studio mieściło się we Włocławku w jakimś domu czy centrum kultury. Szefem był Andrzej Pawlikowski, który ufundował tę nagrodę będąc w jury na Gitariadzie w 1993r. Chcieliśmy nagrać oba utwory grane na festiwalu, ale tylko „Szukając szczęścia” zdążyliśmy… Tam było 8 śladów i Pawlikowskiego trochę przerosło zadanie nagrania tak wielowarstwowej muzyki. Ale oczywiście byliśmy tak zadowoleni, jak tylko można być zadowolonym z pierwszej profesjonalnej sesji nagraniowej! Lepszej nagrody chyba nie mogliśmy wtedy dostać…
Ars Mundi. To był Wasz pierwszy wydawca. Opowiedz mi o tym jak Wam się udało dostać pod skrzydła tej firmy? Jak wyglądała współpraca, no i dlaczego skończyło się na jednej płycie? Czytałem wywiad z Emilą, w którym powiedziała ona, że były problemy i że generalnie nie byliście z tej współpracy zadowoleni… Poprzesz tę opinię? Jakie to były problemy?
- Słabo to wszystko pamiętam… Po nagraniu 4-5 utworowego demo postanowiliśmy poszukać wydawcy. Makow i Zbyszek wsiedli w pociąg do Warszawy z kilkoma kasetami w torbie. Zostawili demo w bodaj 5 firmach (w tym chyba w Izabelin, Zic-Zac, MJM i jeszcze gdzieś) i tyle. Czekaliśmy naiwnie na jakiś telefon podekscytowanego wydawcy, ale nic takiego nie następowało. Tylko Digiton wykazał jakieś zainteresowanie i w sumie to był chyba jednak sukces, że z 5 firm w ogóle ktoś oddzwonił ;-). Demo było naprawdę amatorsko zarejestrowane (nie licząc „Szukając szczęścia”). Pojechaliśmy na rozmowy, było obiecująco, ale jakimś cudem ta taśma z Digitonu trafiła do Mietka Stocha, który właśnie rozkręcał swoje Ars Mundi. Mietek przejął rozmowy i zaproponował, że on to wyda. W biurze poznaliśmy Mirka Gila i Wojtka Szadkowskiego, którzy pomagali w firmie, a naszą płytę miał nagrywać Krzysiek Palczewski. Cieszyliśmy się, bo choć niezbyt dobrze znałem twórczość Collage, to liczyłem, że dobrze wyczują naszą muzykę, nasze intencje i nie będzie trzeba toczyć bojów z jakimś rock’n’rollowym producentem, który będzie chciał wszystko skracać i upraszczać ;-). Wszystko szło dobrze, nie licząc 9-cio miesięcznej mordęgi w studio… Miksy trwały w nieskończoność, co rusz przerywane: a to jakiś koncert Collage, a to inne zobowiązania Krzyśka czy Wojtka… Nawet w pewnym momencie chłopcy poprosili nas o przerwę, bo musieli „na gwałt” dokończyć miksy swojego „Safe”, które całe rozgrzebane też czekało na wydanie ;-). Kiedy nasza płyta wreszcie się ukazała zebrała świetne recenzje, ale nasza sytuacja i pozycja w żaden znaczący sposób się nie zmieniły, więc byliśmy trochę rozczarowani. W dużym uproszczeniu - byliśmy młodzi i trochę liczyliśmy, że zrobimy jednak tzw. „karierę”, będziemy mogli jakoś żyć z muzyki. Oprócz recenzji i poklepywania po ramieniu nic spektakularnego się nie wydarzyło, więc winnym uznaliśmy nikłe zaangażowanie wydawcy w promocję… System rozliczania tantiem też był dla nas niejasny, a po latach okazało się, że podsunięto nam pod nos gównianą umowę do podpisania (przygotowaną przez rzekomego przyjaciela zespołu). Ale jaki debiutant przez to nie przechodzi ;-). Trochę mi żal, że nie rozstaliśmy się w zgodzie, bo lubiłem i nadal miło wspominam Mietka. Promocyjnie też chyba wtedy więcej nie udałoby się zrobić… Nie mam jednak wątpliwości, że ruch był dobry, bo po Ars Mundi pojawił się Piotr Kosiński i Rock–Serwis, z którym pracujemy do dziś…
Kwestia wyników sprzedaży „Quidam”. Jak sądzisz, ta płyta naprawdę kiepsko się sprzedawała, czy może te wyliczenia prowadzone w „zeszycie w kratkę” były… jakby to delikatnie powiedzieć…. niezupełnie adekwatne, zgodne z rzeczywistością?
- Cóż, nie wnikając zbytnio w niuanse – ta płyta sprzedaje się do dziś, oczywiście już w mniejszych ilościach (od kilku lat mamy już do niej prawa). Odpowiedź każdy musi sobie wysnuć sam ;-).