ZBIGNIEW FLOREK - WYWIAD II
Trudno oprzeć się wrażeniu, że takim ważnym, stałym elementem Waszej wczesnej historii jest Gitariada. Opowiedz o Waszych występach na Gitariadzie. Na papierze to trochę wygląda tak, jakbyście pojechali tam w 1992 roku „po naukę”, a w latach 93 i 94 „kosiliście” już nagrody… Dużo można się było nauczyć na takich festiwalach? Wiem, że odbywały się tam konsultacje z jury, w którego szeregach znajdowały się dość ważne osoby związane z polskim rynkiem muzycznym. Dostawaliście od nich jakieś rady? Wytykali Wam może jakieś „słabostki” do poprawki, próbowali kierunkować w jakiś sposób…?
- Faktycznie takie przeglądy to dobra szkoła, chyba dla każdego zespołu. I rzeczywiście tak to mniej więcej wyglądało, że ten nasz pierwszy pobyt na Gitariadzie polegał głównie na słuchaniu, uczeniu się, podpatrywaniu i wyciąganiu wniosków ;-). Jeśli chodzi o jakieś konkretne uwagi, to z tej pierwszej Gitariady pamiętam jakieś sugestie co do tekstów...Natomiast muzycznie chyba nie było zbyt wiele rzeczy co do których szanowna komisja mogłaby się przyczepić ;-). Zresztą na tej pierwszej Gitariadzie w komisji z tego co pamiętam byli raczej muzycy bardziej bluesowi, a my zaczynaliśmy już wypływać powoli na te bardziej rozbudowane, „progresywne” wody, także może dlatego tych uwag nie było zbyt wiele. Natomiast pamiętam doskonale drugą Gitariadę, kiedy w komisji był Wojciech Waglewski i Leszek Biolik. To byli muzycy dużo bliżsi naszym sercom, a chyba też i nasza twórczość poruszyła w nich jakąś nutę ;-).. Mieli kilka uwag, sugestii, bardzo przydatnych, ale docenili nas bardzo i przyznali Grand Prix ;-). Generalnie żaden z jurorów nie próbował nic „na siłę” zmieniać w muzyce którą prezentowały zespoły na przeglądzie. I chyba o to właśnie chodzi...trochę podpowiedzieć, podzielić się doświadczeniem, ale pozostawić swobodę twórczą i możliwość samospełnienia na scenie. Bardzo pozytywnie wspominam Gitariady. Zdobyliśmy mnóstwo doświadczenia, zarówno tego muzycznego, jak i organizacyjnego (impreza była świetnie przygotowana), no i poznaliśmy całe mnóstwo ciekawych i zdolnych ludzi. Niektóre z tych znajomości trwają do dziś.
Nagrodą za zwycięstwo w Gitariadzie’93 była sesja nagraniowa w profesjonalnym studio. Opowiedz mi proszę o tamtej pierwszej poważnej wizycie w studiu nagraniowym. Z tego co wiem, miało to miejsce w Domu (Centrum?) Kultury we Włocławku pod okiem Andrzeja Pawlikowskiego. Nagraliście „Szukając szczęścia”. Kiedy ta sesja się odbyła? Byliście usatysfakcjonowani efektami pracy? Maciek powiedział mi, że mieli tam 8 śladów i jego zdaniem Pawlikowskiego odrobinę „przerosło zadanie nagrania tak wielowarstwowej muzyki”. Podzielasz tę opinię?
- Jak na tamte czasy było to dla nas zupełnie nowe doświadczenie. Oczywiście po wyjściu ze studia byliśmy rozpromienieni i zadowoleni, wiadomo – pierwsza „profesjonalna” rejestracja naszej twórczości. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że faktycznie można by to zrobić lepiej, ale mimo to było to ważne i potrzebne dla nas. Między innymi dzięki temu nagraniu udało nam się znaleźć wydawcę naszej pierwszej płyty ;-).
W połowie lat 90. sporo współpracowaliście z „Kolażami”. Graliście wspólne koncerty, zwieńczeniem znajomość była ich pomoc przy Waszym debiucie. Opowiedz jak i kiedy ich poznaliście, i jak wyglądały Wasze relacje?
- Zespół Collage poznaliśmy w Warszawie, przy okazji nagrywania pierwszej płyty. Krzysiek Palczewski był realizatorem nagrań, Wojtek Szadkowski producentem. Reszta zespołu pojawiała się od czasu do czasu w studio, więc przez dość długi czas nagrywania tej płyty (prawie 7 miesięcy, z przerwami), poznaliśmy się dość dobrze ;-). Nasze relacje były (i są do dziś) bardzo sympatyczne. Jeździliśmy na wspólne koncerty, a ja osobiście od pewnego momentu jeździłem też z Kolażami jako akustyk i nagłaśniałem ich koncerty. Osobiście najbardziej zaprzyjaźniłem się z Krzyśkiem. Był wówczas (i czasem dziś nadal jest) moim „guru” jeśli chodzi o nagrywanie, komputer, kłopoty z instrumentami, itp...
Moja współpraca z większością Collage przedłużyła się po zakończeniu nagrywania naszej płyty na dość długi okres czasu. Chłopcy zostali zaproszeni do współpracy przez Anitę Lipnicką jako zespół na jej trasę koncertową, a ja miałem przyjemność jeździć z nimi jako akustyk. Hmm... podsumowując... plotki, że zespół Collage pijał tylko herbatę są bardzo grubo przesadzone ;-).
Waszym pierwszym wydawcą był Ars Mundi. Jak trafiliście pod skrzydła tej firmy? Czemu skończyło się tylko na jednej płycie? Emila w jednym z wywiadów stwierdziła kiedyś, że nie układało Wam się najlepiej z tym wydawnictwem, że były jakieś problemy. Też tak to pamiętasz? Na czym polegały tamte „problemy”?
- W zasadzie tak do końca to nie wiem jak to się stało, że nasze demo trafiło do rąk Mietka Stocha. Pamiętam, że byliśmy razem z Rafałem w kilku firmach fonograficznych. Jedna z nich (nie pamiętam niestety nazwy) wykazała zainteresowanie naszą twórczością. Jednak w jakiś sposób dowiedział się o nas Mietek i od słowa do słowa trafiliśmy pod skrzydła Ars Mundi. Współpraca w zasadzie na początku układała się całkiem dobrze. Jednak niestety sprawy „materialne”, jak to zwykle bywa, stały się w pewnym momencie problemem. Pojawił się też na horyzoncie Piotr Kosiński, który zaproponował nam współpracę i doskonałe warunki, więc nie zastanawiając się zbyt wiele przenieśliśmy się do firmy Rock Serwis, z którą współpracujemy do dziś ;-).
Chciałbym, żebyś opisał mi okoliczności poszukiwania pierwszego wydawcy. Wiem, że któregoś dnia Ty i Rafał Jermakow spakowaliście demówki do torby i pojechaliście do Warszawy… Pamiętasz jakieś szczegóły związane z tamtą eskapadą? Byłbyś w stanie wskazać kiedy to mogło mniej więcej być (domyślam się, że miało to miejsce w pierwszej połowie roku 1995)?
- Hmm...usiłuję sobie przypomnieć jak to było...:-). Pamiętam, że jak przystało na młodych, początkujących muzyków (czytaj bez grosza w kieszeni ;)), pojechaliśmy z Rafałem do Warszawy „na stopa” ;-). W czasie wakacji poznaliśmy dwie sympatyczne warszawianki, z którymi umówiliśmy się, że jeśli kiedyś nas zawieje do stolicy to możemy się u którejś zatrzymać, co skrzętnie wykorzystaliśmy ;-). Mieliśmy ze sobą pięć, albo sześć kopii taśm magnetofonowych z naszym demo. To był jeszcze taki moment na naszym rynku muzycznym w którym dopiero powstawały te największe wytwórnie („majorsi”), więc bez kompleksów ruszyliśmy wręczać im nasze demo. Myślę, że dziś to byłoby już niemożliwe. Pewnie co najwyżej można by zostawić płytę gdzieś w recepcji (i to przy dużym szczęściu), a wówczas jeszcze mogliśmy wejść, pogadać, opowiedzieć coś o zespole...
Co ciekawe nasza kaseta nie trafiła wówczas do Ars Mundi. Szczerze powiem, że nie pamiętam dokładnie jak to się stało, że Mietek Stoch nas usłyszał...:-). Pamiętam jedynie, że zespół Annalist, z którym poznaliśmy się na festiwalu w Wągrowcu, polecał nam skontaktowanie się z tą wytwórnią. Wykonaliśmy więc telefon i potem jakoś szybko to już poszło... :-).
Jakie utwory, oprócz profesjonalnie nagranego „Szukając szczęścia”, trafiły na tamto demo, które zostawialiście wtedy w biurach wydawców?
- Oprócz „Szukając szczęścia” na demo trafiły również „Głęboka Rzeka”, „Nocne Widziadła”, „Niespełnienie”...Chyba to wszystko....:-).
Pamiętasz może przebieg rozmów z Mieczysławem Stochem odnośnie umowy? Kto w ogóle w Waszym imieniu prowadził negocjacje?
- Rozmowy a propos umowy przebiegały w zasadzie w nieco odwrotnej kolejności niż to powinno mieć miejsce. Tak naprawdę jakieś negocjacje zaczęły się na krótko przed ukazaniem się płyty, już po rejestracji materiału w studio. Jak to zwykle bywa w przypadku debiutantów, byliśmy zbyt oszołomieni faktem, że nagrywamy PŁYTĘ i wszystko inne było na drugim planie. Negocjacje, z tego co pamiętam, prowadziłem ja razem z Maćkiem, oczywiście po ustaleniu wszystkiego z całym zespołem.
Czemu podjęto decyzję o zmianie nazwy? Komu nie podobał się szyld Deep River i dlaczego? No i skąd pomysł z „norwidowskim Quidamem”?
- Zmiana nazwy była sugestią Mietka Stocha. Trochę za bardzo Deep River kojarzyło mu się z Deep Purple i chciał poszukać czegoś innego ;-). Pomysł z „Quidam” wyszedł też od Mietka. Po małych oporach przekonaliśmy się do tej nazwy..:-).
Poruszaliśmy już kwestie wczesnych inspiracji. Zapytam teraz inaczej. Jakiej muzyki słuchaliście już w czasie pracy nad pierwszym materiałem Quidamowym? Na pewno oprócz grania dużo rozmawialiście o muzyce, wymienialiście się płytami. Pamiętasz może co podsuwali Ci do odtwarzacza koledzy? Co Ty im polecałeś, żeby „zwrócili uwagę”? No i wreszcie, jaki stosunek miałeś do fali grunge’u, która zalała świat właśnie w czasie, kiedy Wy budowaliście swój styl, tak przecież odmienny od panujących trendów?
- Jeśli chodzi o muzykę która pobrzmiewała w naszych domach podczas pracy nad pierwszą płytą, to z pewnością były to „filary” muzyki progresywno – art-rockowej, takie jak Genesis, Marillion, Camel, Yes czy Pink Floyd. Chyba te właśnie zespoły wywarły największy wpływ na materiał na naszym debiutanckim albumie, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. No i jeszcze dołożyłbym King Crimson.. ;-). Wtedy chyba wszyscy słuchaliśmy podobnej muzyki. Gdzieś tam czasem pojawiały się jakieś inne inspiracje, choćby bluesowe czy hardrockowe (co nam zostało chyba do dziś). Z tego co pamiętam, to oprócz ww. zawsze przewijali się gdzieś „w tle” Beatlesi, Led Zeppelin, Deep Purple.
Fala grunge’u jakoś mnie osobiście ominęła... Owszem gdzieś tam oczywiście byłem świadomy tego, że jest Nirvana, Pearl Jam, Red Hot Chilli Peppers, itp., czasem coś sobie posłuchałem (chyba najwięcej to RHCP), ale nigdy nie przeszło to w fascynację tą muzyką.
Opowiedz mi o procesie tworzenia muzyki w początkowym, nazwijmy to „okołodebiutanckim” okresie. Część utworów z płyty „Quidam” podpisanych jest przez duet Meller – Florek (muzyka). Jak wyglądało wówczas Wasze komponowanie w duecie?
- Z tego co pamiętam, to w tamtym okresie utwory powstawały na dwa sposoby.W pierwszym przypadku spotykaliśmy się z Maćkiem w domu i próbowaliśmy coś wymyślać, nagrywać, układać. Potem przynosiliśmy takie pomysły na próbę i „rzucaliśmy” je na wspólny grunt czekając co z tego wyrośnie ;-). A nieraz zdarzało się również, że po prostu w trakcie próby powstawało coś, nad czym zaczynaliśmy pracować wspólnie i z improwizacji powstawał nowy utwór. Tak było na przykład z kawałkiem „Nocne Widziadła”, który powstał w swojej pierwotnej formie chyba na jednej próbie. Przy okazji, jest to najstarszy z naszych utworów który znalazł się na pierwszej płycie.
Jeśli chodzi o jakiś „podział ról” między mną a Maćkiem, to przeważnie do Maćka należały melodie, solówki, a do mnie bardziej część związana z harmonią, z połączeniem różnych części w jedną całość, itd...
Jesteś autorem tekstu „Nocnych Widziadeł”. Opowiedz mi o nim. Czuć w tych słowach jakiś niejednoznaczny niepokój, jakby lęk przed zapadnięciem w sen (?)… Chciałeś opowiedzieć konkretną historię, czy raczej zbudować klimat?
- Hmm...w zasadzie to ten tekst powstał zupełnie z zaskoczenia (przede wszystkim dla mnie był zaskoczeniem ;-) ). Ot kiedyś wieczorem, leżąc już w łóżku i w zasadzie lekko przysypiając, krążyły mi po głowie „Nocne Widziadła” ;-). To musiało być w momencie kiedy zaczęliśmy współpracować z Emilą i „dorabialiśmy” wokal do tego numeru. No i nagle przyszedł mi do głowy refren do tego kawałka...Wstałem z łóżka, zapaliłem światło i zacząłem go spisywać. I tak jakoś poszło..:-). To był, można powiedzieć, incydent, ponieważ nigdy nie czułem się żadnym tekściarzem i później nie zdarzało mi się już sięgać po „pióro” ;-). Tak więc zdecydowanie było to chwilowe „oddanie klimatu”, impresja słowna zainspirowana muzyką.
Album „Quidam”. Jaki masz stosunek do tego albumu? Podobał Ci się w czasie premiery? Jak teraz go oceniasz z perspektywy tych kilkunastu lat?
- Czy mi się podobał w czasie premiery?!? ;-). To było jak narodziny pierworodnego syna!:-). Oczywiście, że mi się podobał! Chyba już nigdy później, przy okazji kolejnych albumów, nie czułem aż takiego podekscytowania, dumy i radości. Do dziś go bardzo lubię. Na tym albumie można usłyszeć wszystkie nasze pierwsze inspiracje, kojarzy mi się z moją młodością (z tą wczesną młodością, bo ta późniejsza trwa nadal ;))). Mimo tego, że niektóre dźwięki lub brzmienie albumu trochę pozostawia do życzenia (patrząc z perspektywy czasu), to jednak dzięki tej płycie wypłynęliśmy po raz pierwszy na szersze wody „progresywnego oceanu”. Raz na dwa, trzy lata wkładam nasz pierwszy krążek do odtwarzacza i jednak za każdym razem łezka się w oku kręci i słucham go z przyjemnością.
Jakie były reakcje po ukazaniu się „Quidam”? Recenzje zabraliście raczej wyłącznie dobre i bardzo dobre… a komercyjnie? Jak sprzedawała się tamta płyta?
- Tak, faktycznie recenzje były entuzjastyczne. Komercyjnie również było dobrze. Nagraliśmy teledysk dla TVP, dla programu Muzyczna Jedynka. Dwa razy udało mu się wylądować na pierwszym miejscu w tym konkursie, co było olbrzymim sukcesem. Były też nagrody, m.in. od pisma Tylko Rock, od angielskiego Classic Rock Society...
Co do ilości sprzedanych płyt, to niestety do dziś w zasadzie nie wiemy ile ich się sprzedało ;-(. Po części to wina takiej, a nie innej umowy z firmą Ars Mundi. Dopiero od paru lat prawa do płyty wróciły do nas i jej wznowienie wydała firma Rock Serwis. Do dziś płyta się sprzedaje! To jest chyba największa miara wartości tego albumu.
Połowa lat 90. to był niezły czas dla muzyki artrockowej w Polsce. Mówiło się i do dziś się czasem mówi o całej fali „neoprogresywnej” połowy lat 90., bo oprócz Quidam zaznaczyły swoją obecność też grupy Abraxas, Lizard, dosyć prężnie działał Collage. Czułeś się częścią jakiejś rodzącej się sceny, fali?
- Tak, zdecydowanie. W zasadzie znaliśmy się lepiej lub gorzej z większością zespołów obecnych wówczas na rynku progresywnym. Doskonałym wydarzeniem był festiwal w klubie Stodoła w Warszawie. Spotkało się tam chyba sześć zespołów – Collage, Annalist, Abraxas, Albion, McLoud i my. Faktycznie było czuć jakiś powiew nowej „progresywnej” fali. I co było najfajniejsze, to każdy z tych zespołów pomimo wspólnego mianownika, potrafił znaleźć dla siebie w tym gatunku jakąś swoją indywidualną ścieżkę i był charakterystyczny i rozpoznawalny.
Przy okazji... Bardzo cieszy mnie, że w tej chwili ma miejsce bardzo podobna sytuacja. Znów po krótkim okresie „przyczajenia” zaczyna się odradzać bardzo prężnie artrockowa scena w Polsce. A nawet chyba dużo prężniej niż w latach 90., bo zespołów jest całe mnóstwo. Oby tak dalej!:-).