MACIEJ MELLER - WYWIAD VII
Jak wyglądały sprawy studyjno–nagraniowe w okresie poprzedzającym „Pod Niebem Czas”? Wtedy już chyba nie musieliście jakoś specjalnie jeździć po Polsce w poszukiwaniu studia, czy specjalistów studyjnych? Czy już wówczas staliście się w większym stopniu samowystarczalni w kwestiach nagraniowych i producenckich?
- Zbyszek miał już sprzęt umożliwiający przyzwoite rejestrowanie nowych piosenek. Kupiliśmy wspólnie odpowiednią kartę muzyczną i „Pod niebem czas” miała być pierwszą płytą studyjną, którą samodzielnie wyprodukujemy. Zbyszek podjął się rejestracji i wykonał najwięcej roboty, a później wspólnie nadaliśmy tej płycie ostateczny kształt podczas miksów.
Utwory na „Pod niebem czas”, z tego co rozumiem, zaczęły powstawać już w drugiej połowie 1999 roku, album ukazał się dopiero wiosną 2002. Co miało największy wpływ na to, że ten proces trwał tak długo?
- Decyzja o samodzielnym nagrywaniu okazała się być naszą największą zmorą – przynajmniej czasową. Swoboda i właściwie nieograniczony czas spowodowały, że nikt specjalnie nigdzie się nie spieszył :-). Ponieważ nagrywaliśmy w swojej sali prób, blisko domów, każdy był zajęty swoimi sprawami, a nagrywaliśmy właściwie w wolnych chwilach... Choć może nie do końca, ale na pewno nagrywaliśmy partiami w różnych odstępach czasowych: bębny w 4-5 dni, jakaś przerwa i później bas, przerwa i gitary itd. A już sam miks to w ogóle nie mógł się skończyć… Kiedy sytuacja powtórzyła się przy „surREvival” wiedziałem, że przy kolejnych produkcjach chciałbym wrócić do „normalnego” studia. Takie „cieplarniane” warunki działają jednak bardzo demobilizująco, a niekończące się pieszczenie materiału w studio powoduje, że gubi się w końcu gdzieś po drodze pierwotną energię i dynamikę utworów… Dlatego nie przepadam za brzmieniem tej płyty.
W lipcu 2001 roku wystąpiliście na Castle Party w Bolkowie. To specyficzne, klimatyczne miejsce i takiż festiwal. Pamiętasz tamten występ? Graliście już pewnie materiał z „Pod niebem czas”. Jak Was przyjęła ta „mroczno-gotycka” publiczność?
- Kiedy zajechaliśmy na miejsce i poszliśmy na spacer do miasta byliśmy nieco wystraszeni… Stali bywalcy Castle Party nie wyglądali nam na fanów rocka progresywnego. Dominowała czerń, skóry, płaszcze, ostry makijaż itd. Jednym słowem gotyckie klimaty. Do tego wszystkiego Jacek, który postanowił wystąpić w koszulce „Kubusia”. Nie muszę dodawać jak komicznie to wyglądało. Na szczęście sam występ był bardzo przyjemny (oprócz słońca grzejącego w samo centrum sceny). Największe poruszenie wywołał znów „No Quarter”, gdzie przy pierwszych wersach Emilii usłyszałem jęk zachwytu gdzieś blisko sceny: „Ty, grają cover Kasi Kowalskiej!” (śmiech). Nic dodać, nic ująć.
Można przyjąć, że „Quidam” i „Sny Aniołów” to płyty różne, ale w gruncie rzeczy utrzymane w dość podobnym duchu i stylu. Pierwsza ambitniejsza, druga nieco uproszczona, bardziej popowa, ale obie to taka, nazwijmy to, folkowa neoprogresja. „Pod niebem czas” to już inny album. Pojawiły się psychodeliczne elementy spod znaku wczesnego Porcupine Tree („Credo”), orientalizmy („List z pustyni I”). Czy to była świadoma zmiana nurtu? Z czego to mogło wynikać?
- Bardzo nam się podobało to, co robił Steven Wilson z Porcupine Tree, ale też jak zawsze chcieliśmy dodać do naszej muzyki innych, nowych barw – w tym przypadku ciemniejszych. Wymienianie tylko jednego zespołu jako głównej inspiracji byłoby też dużym uproszczeniem… Nurtu i tak nie zmieniliśmy, a po premierze dało się słyszeć głosy, że gramy znów to samo… Oczywiście się z tym nie zgadzam, każda nasza płyta była inna, nawet po latach stwierdzam, że dość mocno. 2-3 letnie przerwy wydawnicze pozwoliły zawsze zyskać większy dystans do poprzednich dokonań, co sprzyjało wprowadzaniu zmian – choć rzeczywiście zostawały jakieś charakterystyczne dla nas elementy: dbałość o melodie i aranżacje, dużo przestrzeni, spokojnych klimatów. Na pewno chcieliśmy momentami zabrzmieć ostrzej, bardziej gitarowo. Troszkę ambientowo („Ciągle czekam”), transowo momentami („Quimpromptu”). Wszystkie zmiany wynikają z chęci rozwoju, sprawdzania innych przestrzeni muzycznych itd. – nie odkrywam chyba Ameryki tego typu stwierdzeniami.
Dostrzegam w „Pod niebem czas” pewną dwoistość. Kilka numerów nosi znamiona dosyć odważnej postprogresji, a wśród nich są proste, powiedziałbym takie bardzo „kobiece” piosenki spod znaku eleganckiego pop rocka. Mieliście świadomość, że powstanie taka właśnie kombinacja? Czy takie było zamierzenie, czy była to raczej forma kompromisu, między duetem Meller/Florek, a Emilą Derkowską?
- Taką świadomość uzyskałem tak naprawdę po kilku latach, że płyta ma pewien podział. To nie było zamierzone, ani nie był to świadomy kompromis.
Jakie panowały w tamtym czasie relacje w grupie? Kiedy tak naprawdę poczułeś, że skład Quidam się „wypala” i że być może czas współpracy z częścią składu dobiega końca?
- Nasze relacje towarzyskie były zawsze bardzo dobre, ja osobiście czułem się fajnie w tej ekipie. Ale w Quidam spotykamy się po to, żeby razem tworzyć, grać, nagrywać itd. Towarzysko to możemy sobie pójść na piwo – i takie sytuacje były także nieodłącznym elementem naszego funkcjonowania. Podczas pracy nad płytą i pierwszych nagrań poczułem, że mamy duże problemy z sekcją rytmiczną, a ściślej mówiąc z jej kreatywnością. Chłopcy naprawdę nie byli w stanie zaproponować czegoś ciekawego, a wszystko wydawało się oklepane, wiele razy słyszane już na naszych płytach. Dodatkowo od zespołu oddalała się coraz bardziej Emila. Choć z kreatywnością nie miała problemu – a wręcz przeciwnie – napisała na płytę swoje najlepsze teksty, to czuło się, że coraz bardziej ciąży jej nasz kierunek muzyczny. Na to wszystko nałożyła się coraz większa fascynacja czy zaangażowanie w kwestie religijne i kłopot był gotowy. Doszło do konfliktu podczas nagrań. Emila chciała śpiewać wprost o swoim uwielbieniu do Boga, Jezusa itd., na co się nie zgodziliśmy, uważając, że nie chcemy identyfikować się (i jako zespół być identyfikowani) z tego typu głębokimi i intymnymi treściami. Niby to jej sprawa o czym śpiewa, ale w takiej sytuacji nie było nam to obojętne, bo to materia wyjątkowo delikatna i osobista. Tym bardziej, że nie każdy w zespole podzielał jej poglądy na ten temat. Czuła się chyba z tego powodu zniewolona artystycznie, co w obecnej chwili rozumiem znacznie lepiej. Jednak rozumiem także swoje ówczesne przesłanki i dziś także zdania bym nie zmienił. Musiała się gimnastykować poetycko, niczym zespoły rockowe przed cenzorem za komuny :-), ale z tej dwuznaczności moim zdaniem wyszły po prostu świetne teksty. Decyzja o opuszczeniu Inowrocławia stała się jednoznaczna z decyzją o opuszczeniu zespołu. Długo miałem do niej żal, że zrezygnowała z zespołu, ale – paradoksalnie - wydaje mi się, że gdyby wtedy od nas nie odeszła Quidam by się rozpadł, być może na dobre. Ona nie bardzo miała już ochotę wykonywać ten rodzaj muzyki, kombinować. Chciała w bardziej prosty i bezpośredni sposób wyrażać swoje myśli w tekstach i śpiewać. Ale to my ze Zbyszkiem komponowaliśmy i wychodziły nam takie a nie inne rzeczy, więc dalsze funkcjonowanie w tej konfiguracji groziło pogłębieniem konfliktu, a w konsekwencji to, o czym mówiłem, czyli definitywny rozpad.
Wybacz jeśli masz już dosyć tego pytania, ale po prostu muszę je zadać. Skąd pomysł na przerobienie „No Quarter”? Kto pomysł podsunął i jak Wam się nad tym utworem pracowało? Mieliście sprecyzowane oczekiwania w kwestii tego, co chcecie osiągnąć z tym numerem po zakończeniu operacji „coverowania” go? Imponuje szczególnie jego część środkowa. Czy to nie jest trochę tak, że chcieliście wykorzystać jego przewodni motyw do „odjazdu” właśnie w tej środkowej części, w której dosyć mocno pofolgowaliście sobie instrumentalnie?
- To pomysł Piotra Kosińskiego – jak zwykle zresztą w przypadku coverów. Rozważaliśmy „No Quarter”, „Złoty promień słońca” polskiego Exodusu i „Brzegi łagodne” Haliny Frąckowiak i SBB. Dwie ostatnie wydały się nam zbyt oczywiste i rzuciliśmy się na Zeppelina, jak szaleńcy :-). Chcieliśmy zachować moc i klimat oryginału, ale zabrzmieć jak Quidam. Rzeczywiście w środku miał być „odjazd”, ale to nie było nic odkrywczego w porównaniu z wersją z „Houses Of The Holy” (nie mówiąc o koncertowych wykonaniach tego numeru, choćby na płycie „The Song Remains The Same”, gdzie - przez właśnie środkową część - utwór rozrastał się do około 12 minut!). Ale dla mnie dziś ta środkowa część jest niestety najsłabszą w naszej wersji. Udało się uzyskać klimat, trochę mocy i zabrzmieć jak Quidam, ale rozwlekliśmy niemiłosiernie ten utwór. Wiem, że dla wielu osób to jest właśnie siłą tego wykonania i nie mam nic przeciwko – niech tak zostanie.
Nie przepadasz za piosenką „(Wszystko ma swój) Pod niebem czas”. Dlaczego?
- Nigdy się nie wyprę żadnego numeru, który nagrałem, ale to nie znaczy, że wszystkie lubię jednakowo. Wiesz, moim zdaniem my zawsze potrafiliśmy ciekawie zaaranżować i wyprodukować każdy utwór, ale gdzieś podczas tych procesów czasem po drodze gubiliśmy lub zapominaliśmy o emocjach, energii – cokolwiek to znaczy. Powiedz mi, dlaczego ludzie częściej wspominają o utworach „Pod powieką”, „Quimpromptu”, „No Quarter” czy „Łza” niż o „Beznogi mały ptak” „Moje anioły” „Wesoła” „Nowe imię” czy właśnie „(Wszystko ma swój) Pod niebem czas”? Bo w tej pierwszej grupie jest więcej emocji, energii – moim zdaniem. Czasem było to tylko ciekawie wyprodukowane, a brakuje tego „czegoś” co utwór powinien mieć, żeby poruszyć… Wiele rzeczy wręcz „przeprodukowaliśmy”, co było skutkiem ubocznym miksów pierwszej płyty – taka muzyka „robiona” bardziej w studio, niż na próbie, koncercie… I to jest grzech m.in. wspomnianego przez Ciebie numeru. A do tego wybitnie trywialny tekst, pełny „oczywistych oczywistości” (sorki Emilka ;-) – choć w swej prostocie i banalności prawdziwy, to jednak dziś nie wpuściłbym go na płytę, na rzecz choćby „Rzeki wspomnień”, która odpadła. Los (a raczej Kosiak) spłatał mi jednak figla, dając całej płycie tytuł pochodzący od tej właśnie piosenki (śmiech).
W marcu 2002 roku w okresie premiery „Pod niebem czas” towarzyszyliście RPWL na kilku polskich koncertach. Jak one się udały? Tu i ówdzie można przeczytać, że mimo iż otwieraliście wieczory, prezentowaliście się lepiej niż główne „danie”. Yogi nie miał o to do Was pretensji?
- Wcale nie prezentowaliśmy się lepiej, bo tam są świetni muzycy i mieli już swoje niezłe kompozycje. To bardzo sprawny i efektowny band na żywo, szczególnie podobały mi się właśnie te pierwsze ich koncerty (choć mocno wtedy czuć było Pink Floyd, oj mocno). O ile z muzykami dogadaliśmy się bez problemów (nie było wielkich serdeczności, ale np. gitarzysta grał całą trasę na moim wzmacniaczu), to ich manager okazał się być strasznym bucem. Prawda była taka, że zaproszono nas na tę mini-trasę jako gościa specjalnego, żeby podnieść nieco frekwencję i przyciągnąć więcej słuchaczy na dopiero zaczynający być znanym RPWL. Ich „opiekun” nie wiedzieć czemu ubzdurał sobie, że są wielką gwiazdą, a my jakimś supportem, którym specjalnie nie trzeba się przejmować. W dodatku był niemiły i niechętny do kompromisów. Pamiętam jakieś obraźliwe porównania Warszawy do komunistycznej Moskwy i problemy z kanałami dla nas w konsoli mikserskiej. Co rusz trzeba było sprowadzać go na ziemię… Same koncerty były sympatyczne, duża dawka fajnej muzyki w wykonaniu obu zespołów.
Jak wyglądała dalsza promocja i koncertowanie? Ponownie zagraliście w „Trójce”. Czuliście się już chyba tam jak stali bywalcy?
- Tak, był koncert w „Trójce”, było sympatycznie, ale ja osobiście czułem wciąż ciężar ostatniej długiej sesji. Coś „wisiało w powietrzu”, atmosfera już była gorsza w zespole… Choć na scenie tego chyba nie było widać, z tym nigdy nie mieliśmy problemów. Zawsze udało się wykonywać koncerty z pasją, co mam wrażenie także czuli słuchacze, powtarzając wciąż, że dużo lepiej brzmimy na koncertach.
Czy od strony komercyjnej w tamtym czasie coś się zmieniło? Odczuliście jakiś progres względem dwóch poprzednich płyt? Na płycie są przynajmniej dwie piosenki, które miały prawo powalczyć w radiu. Było jakieś większe zainteresowanie mediów? Płyta może trochę lepiej się sprzedawała?
- Sprzedawała się podobnie do poprzedniej, ale po dokładne dane musiałbym sięgnąć głębiej. Rzeczywiście były rozmowy, żeby „Kozolec” zgłosić do „Opola”. Zaczęliśmy negocjacje z Warnerem na temat wydania całej płyty (to jeszcze zanim wydał ją Rock Serwis). Dopóki nie zaczęliśmy zmieniać paragrafów przysłanej przez nich propozycji kontraktu (zresztą był to kontrakt zespołu Negatyw, który wtedy debiutował – nie wykreślili nawet nazwy tamtego zespołu!) wszystko szło nieźle i „Kozolec” miał szanse. Wielu punktów tej umowy jednak nie dało się przyjąć (głównie o swobodzie artystycznej i prawach do wizerunku) i kiedy mocno na to postawiliśmy okazało się, że „Kozolec” to jednak „zbyt trudny utwór jak na Opole”… I wszystko się rypło, a my elegancko wróciliśmy do Rock Serwisu. Dodam tylko, że to właśnie Piotrek Kosiński załatwił nam te rozmowy z Warnerem, czuł chyba swoje ograniczenia i chciał pomóc, żeby zespół wypłynął jednak na szersze wody. To był duży gest, jestem mu wdzięczny, że potrafił się na to zdobyć…
Jak to dokładnie było z tym Warnerem? Mówisz, że to Piotr załatwił Wam rozmowy z tą firmą. Był to w 100% jego pomysł, czy może sygnalizowaliście mu trochę jakieś swoje chęci spróbowania innych rozwiązań, nazwijmy to wypłynięcia na szersze wody „rynkowe”?
- To był autorski pomysł Piotra i on zachęcił nas, żebyśmy spróbowali. Pierwsza i jedyna rozmowa „twarzą w twarz” odbyła się w Proximie, właśnie tuż po koncercie z RPWL, na który zaprosiliśmy ludzi z Warnera.
Jak ta rozmowa wyglądała? Czy Ci ludzie byli naprawdę zainteresowani Waszą muzyką? Podzielili się może jakimiś uwagami? Czy powiedzieli coś, co mogło Wam wyraźnie zasugerować, że firma będzie ingerować w sferę artystyczną i wizerunek Quidam?
- Było bardzo miło i sympatycznie. Wyglądało, że są zainteresowani, ale w głowach im nie siedzieliśmy :-). Wiesz, trudno przy pierwszej rozmowie poruszyć wszystkie interesujące cię kwestie. Klasyczne bla, bla: „zrobimy to i tamto, a wy zrobicie tak i siak”… Niby się rozumieliśmy w wielu kwestiach, ale papier zweryfikował rzeczywistość. Tu już wyszło, co miało wyjść…