Quidam (XVIII): Wywiad z Maciejem Mellerem - część 9

Maurycy Nowakowski

ImageMACIEJ MELLER - WYWIAD IX

Jak wspominasz brazylijski koncert w Rio z października 2002? W Ameryce chyba zagraliście kilka koncertów z holenderskim Focusem…? Co to była za okazja?

- Z Focusem wtedy zagraliśmy raz, w Macae, poza tym mijaliśmy się gdzieś z koncertami. Oni mieli swoją trasę (chyba po Ameryce Południowej), a my trzy koncerty w Brazylii w tym samym czasie. Zagraliśmy w Rio de Janeiro, Macae i Cataguases. Super wyjazd, bardzo dobre przyjęcie koncertów, życzliwi ludzie – jednym słowem do dziś wspominam to jako jedną z największych i najwspanialszych przygód koncertowych. Wizyta na stadionie Maracana i zobaczenie meczu Fluminense – Palmeiras, a w barwach tej pierwszej Romario – bezcenne!

Emila, Rafał i Radek postanowili odejść. Ty, Zbyszek i Jacek zrobiliście „roczny urlop” od Quidam. Opowiedz mi o tym urlopie. Co to był za okres (wiosna’03 – wiosna’04?). Co ten urlop tak naprawdę dla Was oznaczał (zupełny rozbrat z muzyką, komponowaniem?)? Czy istniało ryzyko, że Quidam po tym urlopie mógł już w ogóle nie powrócić?

- Z kolegami grającymi w innym zespole zorganizowaliśmy coverband deLuzers grający na początku głównie w pubach klasyki pop-rockowe. Bardzo pozytywne doświadczenie, wtedy chyba czegoś takiego potrzebowałem (śmiech). Nic nie komponowałem i raczej niewiele myślałem o przyszłości Quidam. Myśląc o przeszłości było mi szkoda, że wszystko tak się pokomplikowało i zakończyło. Ryzyko, że Quidam nie powróci oczywiście istniało, w końcu sytuacja nie była zbyt ciekawa… Wiedziałem jednak, że mamy ze Zbyszkiem jeszcze sporo do powiedzenia. Po czasie, który „leczy rany” smutek ustąpił miejsca nadziei, że jednak można to wszystko potraktować jako dobry punkt wyjścia do startu z czymś nowym. Choć nie do końca nowym. Postanowiliśmy pozostać przy nazwie, ponieważ uznaliśmy, że skoro byliśmy głównymi dostarczycielami muzyki i pomysłów, a także zostawiliśmy w tym zespole najwięcej potu (nie będzie przesadą jeśli tak powiem), to możemy spokojnie kontynuować to „dzieło”. Z tą myślą rozpoczęliśmy nieśmiałe poszukiwania współpracowników.

Poproszę o większą porcję info na temat deLuzers. Co to byli za koledzy z innego zespołu i jakie covery graliście?

- Nazwa miała być dwuznaczna: w polskim slangu „luzacy”, a po angielsku fonetycznie „przegrani” – to miało nieco autoironicznie nawiązywać do naszej sytuacji zawodowej w Quidam, ponieważ wciąż nie udawało się nam żyć tylko z muzykowania (śmiech). Koledzy (wokalista i perkusista) z inowrocławskiego zespołu YA, który już nie istniał plus ja, Zbyszek i Radek – to pierwszy skład. Chcieliśmy pograć w pubach dla kasy i przyjemności: U2, The Police, Lenny Kravitz, AC/DC, Aerosmith, Bryan Adams – generalnie pop-rockowe historie. Z czasem skład się nieco zmienił, na bębnach gra np. Maciek Wróblewski, czyli jest połowa Quidamu. Okazało się, że gramy świetnie, ale pieniędzy z tego nie ma odpowiednich i idąc za potrzebą tego specyficznego rynku repertuar także modyfikujemy od kilku lat, w stronę rzeczy bardziej tanecznych. Dziś gramy na różnego rodzaju eventach, imprezach firmowych, piknikach i coraz częściej na weselach. Cóż, z prog-rocka nie dało się żyć i paradoksalnie deLuzers w pewnym sensie zarabia na hobby w postaci Quidam (śmiech). 

Maciek Wróblewski najpierw dołączył do deLuzers, a dopiero później do Quidam? Wiązało się to jakoś ze sobą?

- Było dokładnie odwrotnie: Maciek najpierw pograł z nami w Quidam, a dopiero później zasilił deLuzers. Poprzedni perkusista, Jacek Czerwiński (zresztą dobry kolega Maćka) postanowił opuścić zespół.

Kto był inicjatorem, pomysłodawcą deLuzers?

- To był pomysł mojego dobrego kolegi Marka Szajdy (nigdy nie grał w deLuzers, kiedyś grał w inowrocławskim YA, a dziś gra w Big Cyc), który powiedział, że powinniśmy połączyć siły z chłopakami z YA i zrobić zespół coverowy. Oba zespoły zawiesiły w tamtym czasie działalność, więc pomysł wydał nam się rzeczywiście dobry i podchwyciliśmy go. W tej pierwszej rozmowie brałem udział ja, Marek i Jacek „Biały” Czerwiński (perkusista YA). Zaproponowałem Zbyszka Florka i Radka Scholla (wtedy już nie grał w Quidam), a Jacek - Roberta „Mycę” Kowalskiego, który miał śpiewać. Po 1-2 próbach Radek zrezygnował, a na jego miejsce szybko dokooptowaliśmy Piotra „Siarę” Sierackiego. Ten skład utrzymał się kilka lat, głównie w okresie „pubowym”. Potem „Biały” zrezygnował na rzecz występów u Norbiego, a my zaproponowaliśmy „Wróblika”, z którym już dobrze się zgraliśmy w Quidam. Około trzech lat temu dołączyła do nas Iwona Jasińska i ten skład gra do dziś.

Jak intensywna jest działalność tego coverbandu? Generujecie tym zyski, które umożliwiają Wam życie z muzyki, czy może tylko (aż?) fundusze pod działalność Quidam?

- Jest różnie i wciąż nie tak, jakbyśmy sobie tego życzyli – podobnie jak w Quidamie. Prawie każdy z nas ma oprócz tego dodatkową „regularną” pracę, więc nie żyjemy z muzyki. Z mojej perspektywy praca i coverband pozwalają mi na działalność w Quidam, która generuje najmniejsze zyski z tych wszystkich „zajęć”. Od kilku już lat dochody z mojej działalności inwestuję w rodzinę (ogólnie mówiąc). Od czasu do czasu sprawię sobie jakieś urządzenie do mojego arsenału gitarowego. Gdybym miał żyć z tego co zarobię w Quidam, już dawno musiałbym sprzedać sprzęt, bo nie starczyłoby mi na życie… Cóż, dziś Quidam to właściwie moje hobby – choć traktuję je tak poważnie, jak tylko mogę: na ile starcza mi sił i czasu. Przyznam, że uświadomienie sobie tej sytuacji i podążenie taką drogą nie było dla mnie łatwe, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że dziś jest mi z tym źle :-). Paradoksalnie – uwolnienie się od młodzieńczego pragnienia odniesienia sukcesu (także finansowego) powoduje u mnie przesunięcie akcentu jeszcze mocniej w stronę kwestii czysto artystycznych: moje największe marzenia w tej materii to m.in. „rozwijać się, szukać innych dźwięków, nagrać ciekawą płytę”. Jak przy okazji będzie coś na kształt sukcesu, to się nie pogniewam ;-). Kiedyś to wszystko było ze sobą bardziej splecione…

Czy był w ogóle taki pomysł, aby w miejsce Emilii, szukać śpiewającej dziewczyny, by spróbować uzyskać podobne brzemienia jak na pierwszych trzech płytach? Czy może od początku wiedzieliście, że odrodzony Quidam to będzie inny, „męski” zespół, z „anglojęzycznym” facetem przy mikrofonie?

- Do pomysłu z dziewczyną powróciliśmy później, gdy traciliśmy już nadzieję na spotkanie właściwego wokalisty. Najpierw jednak z premedytacją szukaliśmy faceta. Przyczyn było kilka. Z mojej strony jedną z nich były niezbyt dobre doświadczenia związane z pracą z dziewczynami, mam na myśli głównie kwestie organizacyjne, ale jednak ważne. A może po prostu to rozstanie to była jakaś trauma i tak chcieliśmy sobie z tym poradzić? Sam nie wiem… Na pewno chcieliśmy także spróbować czegoś nowego, zabrzmieć inaczej i nie narażać nowego nabytku na bezpośrednie porównania z Emilią – co i tak się nie udało ;-). I kiedy już postanowiliśmy szukać wśród dziewczyn, postanowiłem jeszcze raz zadzwonić do Bartka. Język był dla nas zupełnie obojętny, z założeniem, że fajnie byłoby, gdyby dobrze znał angielski, ale nie był to warunek konieczny. To Bartek później narzucił anglojęzyczne teksty, bo lepiej się w nich czuł i świetnie zna ten język. Paradoksalnie pierwszy swój tekst napisał po polsku, do „Zimowego atelier”. Zresztą bardzo fajny, jak i cały ten świąteczny numer.

Poruszmy dwie sprawy personalno – towarzyskie. Chciałbym Cię podpytać o Maćka Wróblewskiego. Jeśli się nie mylę, znałeś go długo przed połączeniem muzycznych sił pod szyldem Quidam. Więc po pierwsze – jak to było z tymi Ogrodnikami? Co to był za zespół? Skąd ich znaliście? W pewnym momencie byliście chyba zaprzyjaźnieni ze sobą, skoro dokonaliście wspólnych nagrań…

Maćka poznałem jeszcze w podstawówce, pukającego pałeczkami w ścianę klatki schodowej w moim bloku (śmiech). Jego rodzina pochodzi ze Żnina, stąd nasze przypadkowe spotkanie. Kiedy przeniosłem się do Inowrocławia i nieco zintegrowałem się z tamtejszym środowiskiem muzycznym, okazało się, że „Wróblik” to już bardzo poważna postać i mocno zaawansowany muzyk. Jego grę wszyscy podziwiali i był niedościgłym wzorem. Nie licząc okazjonalnych jam – session, po raz pierwszy zagraliśmy razem na scenie w projekcie wykonującym hity z lat 60 (!). Poza tym odbyliśmy godziny rozmów przy różnych fajnych trunkach ;-). Ogrodnicy pojawili się jakiś czas potem. Nie pamiętam jak na nich (czy do nich) trafiłem, ale to było miłe i ciekawe przeżycie, super ludzie, bardzo dobrze się tam czułem. Najbardziej chyba pamiętne koncerty (w składzie ze mną, Zbyszkiem i Wróblikiem) miały miejsce na festiwalu piosenki religijnej, bo z taką sceną był ten zespół kojarzony, w Górce Klasztornej. Pierwszy raz pojechaliśmy tam ze Zbyszkiem nie będąc w składzie Ogrodników, ale śpiewała tam Emila i inni sympatyczni koledzy, więc kibicowaliśmy im w konkursie. Ale było też coś na kształt „mikrofonu dla wszystkich”. Zmontowaliśmy „na kolanie” skład, pożyczyliśmy jakieś instrumenty (w tym buteleczkę po lekarstwach do partii slide) i wykonaliśmy „Echoes” Pink Floyd ;-). Nie muszę dodawać, że podczas drugiej części utworu zaczęły dziać się rzeczy dziwne, a ksiądz stojący z boku dawał nam rozpaczliwe sygnały, że mamy kończyć – niczym trener na meczu koszykówki proszący o „czas”! Po roku wróciliśmy tam już jako gwiazdy, w składzie Ogrodników, a w międzyczasie nagraliśmy w Częstochowie jedyną płytę „Apokryf”. Po wielu latach zobaczyłem Pawła Hulisza (trębacza) na filmiku ze studia, kiedy to Behemoth nagrywał sekcję dętą na swoją płytę „Evangelion”. Ech, ten to przeszedł drogę: od piosenki religijnej do piosenki… też religijnej? ;-).

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!