Głęboka rzeka – zespół wyraźnie stara się jak najwierniej odtworzyć wersję studyjną. Emila od razu „kupuje” meksykańską publiczność nie tylko znakomitą dyspozycją wokalną, lecz także wyuczonym powitaniem w języku hiszpańskim.
Choćbym – kolejna świetna wersja świetnego utworu. Taktyka zespołu jest jasna: nie stosujemy zmian aranżacyjnych, nie pozwalamy sobie na improwizacje, staramy się z pietyzmem odegrać oryginałkompozycji wypracowany w studiu. Podejście bardzo słuszne zważywszy na fakt, iż zebrana publiczność prawdopodobnie pierwszy raz słyszy twórczość Quidam.
Płonę/Niespełnienie – tytuł może sugerować, że doszło do jakiegoś zespolenia dwóch różnych przecież kompozycji. A tymczasem sprawa jest prozaiczna: nie zastosowano przerwy między utworami, po ostatnim akordzie „Płonę” od razu następuje pierwszy „Niespełnienia”. I znów mamy skrupulatne odtworzenie wersji studyjnych, nawet bardzo rozbudowane i bogate w treści muzyczne „Płonę” nie straciło tu ani jednej frazy. I dobrze, bo przecież nie ma w nim ani jednej zbędnej frazy.
Jest taki samotny dom – jeden z trzech prezentowanych tego wieczoru przez Quidam cudzych utworów (nie licząc cytatów), ale meksykańska publiczność zapewne traktowała go jako utwór własny zespołu. Po pierwsze: bardzo małe prawdopodobieństwo, aby znali Budkę Suflera, po drugie: stylistyka tej kreacji nie odbiega od pozostałych, bo zespół znów pozostał blisko przy wersji znanej ze „Snów aniołów”.
Rhayader/Rhayader Goes To Town – ciekawe, że Quidam wszystkie covery interpretował po swojemu, nasycając je własnym stylem, zmieniając środki wyrazu i aranżacje. Zaś camelowy „Rhayader” jest jedynym cudzym utworem na warsztacie Quidam, który został potraktowany bardzo wiernie, niemal bez zmian względem oryginału. Dodano jedynie solo fletu przed partią gitary. Wykonanie całej kompozycji jest jednak tak kunsztowne, że niewtajemniczonego słuchacza można by śmiało nabrać, iż gra… Camel.
Sanktuarium – nie mogło być inaczej. Prog fanom zza Atlantyku zespół musiał wyciągnąć swojego asa atutowego. Na dodatek dołożył do niego drugiego asa w postaci gitarowego cytatu z „Firth Of Fifth” Genesis. Zabieg trafiony w dziesiątkę, gdyż motyw ów idealnie pasuje do ogólnego charakteru „Sanktuarium”. Grupa wykazała się pomysłowością, umiejętnością przeplatania muzycznych wątków, a przy okazji wyszedł ujmujący hołd. Publiczność od razu zareagowała owacją.
Angels Of Mine – jedyny własny utwór Quidam, którego tekst mógł być zrozumiały dla publiczności, gdyż wokalistka śpiewa po angielsku. Przy mało porywającej muzyce tego numeru mogło to mieć duże znaczenie. Zresztą zespół zadbał o dodatkowe uatrakcyjnienie wplatając tematy pieśni meksykańskich „La Cucarachy” i „Cielito Lindo”. Reakcja publiczności mogła być tylko jedna…
Child In Time – odważnie – można by pomyśleć patrząc na tytuł jeszcze przed odsłuchaniem. Ale po odsłuchaniu trzeba przyznać: nie porwali się z motyką na słońce. Emila poradziła sobie z trudnymi partiami wokalnymi, a Jacek i Maciek zagrali frapujące sola tylko częściowo nawiązujące do purpurowych. Dokonali bowiem ciekawej roszady: w środkowej części utworu najpierw jest przyspieszenie i dynamiczna solówka fletowa, a po niej zwolnienie i uspokojenie za sprawą partii gitarowej. Dobrze też, że Zbyszek zrezygnował z charakterystycznego motywu klawiszy, bo w ten sposób nie przyłożył ręki do śmiałego zapożyczenia (nazywając rzecz eufemistycznie) z utworu „Bombay Calling” grupy It’s A Beautiful Day. Quidamowcy pominęli też histeryczno-orgastyczne zakończenie Purpli i ta decyzja również wydaje się słuszna zważywszy na raczej stonowany styl inowrocławian.
„Baja Prog – Live In Mexico’99” z pewnością o wiele większe znaczenie ma dla muzyków Quidam niż ich fanów, zwłaszcza tych rodzimych. To wydawnictwo traktować należy przede wszystkim jako pamiątkę z niecodziennego wydarzenia, ciekawą ciekawostkę w dyskografii zespołu. Pamiątka jest jednak nieco mało realistyczna, gdyż dokonano znacznej obróbki studyjnej. Powód rzeczywiście był – organizator z Meksyku nie do końca wywiązał się z zobowiązań, nie zapewniając należytego sprzętu, przez co instrumenty, a zwłaszcza gitara brzmiała nie tak jak trzeba (Maciek nie mógł zagrać na wzmacniaczu Roland Jazz Chorus 120, którego używał na codzień) . Korekta studyjna wydaje się jednak zbyt znaczna, bo płyta brzmi tak dobrze, że aż nienaturalnie jak na wydawnictwo koncertowe. Przydałby się większy nacisk na uchwycenie panującej na sali atmosfery niż na dopieszczanie brzmienia. No, ale tego osiągnąć najwyraźniej się nie dało.Jednak podsumowanie może być tylko pozytywne. Możemy być dumni z takiego występutakiej reprezentacji Polski ;-).