MACIEJ MELLER – WYWIAD X
Czy mieliście jakieś przesłuchania perkusistów?
- Nie. Maciek Wróblewski był od zawsze naszym idolem perkusyjnym. Od jakiegoś czasu był wolny, bez planów muzycznych, był też zawsze otwarty na granie różnej muzyki, choć jego miłością pozostał do dziś jazz (głównie okolice fusion, ale także inne odmiany). Od razu do niego uderzyłem i od razu się zgodził.
Mariusza, jak rozumiem, zwerbował Zbyszek po nagraniach After…?
- Tak, dokładnie, ale tu wcześniej zrobiliśmy kilka przesłuchań. Trudno było nam znaleźć właściwą osobę. Na szczęście w Zbyszka studio pojawił się After…, który wspaniałomyślnie podzielił się z nami „Ziółkiem” (śmiech).
Rozumiem, że udało Wam się dzięki roszadom podnieść jakość sekcji rytmicznej do takiego poziomu, jaki Was satysfakcjonuje? Na czym według Ciebie polega różnica między duetem Scholl - Jermakow, a Wróblewski-Ziółkowski? Chodzi mi oczywiście głównie o walory muzyczne, ale jeśli istotną różnicą jest samo podejście do grania, stosunek do pracy w zespole, to też to oczywiście uwzględnij.
- Na pewno wszyscy mają wspólną cechę: są sympatyczni ;-). Niestety do tej pory nie udało mi się stwierdzić wpływu sympatyczności na współpracę muzyczną, więc pozostaje skupić się na różnicach warsztatowych… Trudno tak to opisać, ale jeśli chodzi o perkusistów to na pewno różnią się pod wieloma względami. Rafał chyba najlepiej czuł się w stricte rockowym graniu, bez specjalnych kombinacji. Maciek wprost przeciwnie: do dziś najmocniej „siedzi” w jazzie, fusion i pochodnych. Takie inspiracje dały mu jakby większy przekrój, sprawność i swobodę w poszukiwaniu rozmaitych rozwiązań. Dla nas finalnie nie tyle liczyła się sama technika – choć przecież ważna – co pomysł, a tu Maciek był i jest w stanie zaproponować bardzo dużo. Jeśli chodzi o Radka to dziś mam problem z oceną tamtej „zamiany”, bo w sumie po czasie stwierdzam, że obaj grają dość podobnie. Chyba wtedy trafiliśmy na dłuższy moment zastoju u Radka i nie udało nam się opanować naszej frustracji z tym związanej. Na pewno osoba „Ziółka” wniosła do zespołu mnóstwo nowej energii, bo Mariusz jest postacią, którą trudno okiełznać ;-).
Z Bartkiem też podobno już wcześniej spotykaliście się na jakichś nieformalnych próbach. W jednym z wywiadów padło określenie, że były to wspólne „jam sessions”? Kiedy poznałeś Bartka i co to były za „jam sessions”?
Kiedy wracałem na weekendy do Żnina lubiłem pójść sobie do pubu, w którym co tydzień odbywały się koncerty rozmaitych grup – mniej lub bardziej amatorskich. W jednej z nich śpiewał Bartek (nazywali się chyba Ostatni Dzień Gry) i jakoś się poznaliśmy. Okazyjnie zacząłem sobie z nimi pogrywać, wykonując covery swojego ukochanego Dżemu (nie zapomniałem ich!), Joe Cockera i nie pamiętam czego jeszcze. Świetna zabawa – tak to wspominam. Potem nasz kontakt się poluzował, a po czasie okazało się, że chłopaki już w nowym składzie próbują grać ambitniejszą muzykę pod szyldem Neo. Tu także doszło do spotkania na jedynej próbie, na której zagraliśmy jakiś numer „Porków” i długą kompozycję zespołu, ale panowie kompletnie nie potrafili się zmobilizować do regularnej działalności, więc dałem sobie spokój. Oni zresztą też… Kiedy szukaliśmy kogoś na miejsce za mikrofonem pomyślałem m.in. o Bartku właśnie. Bez mrugnięcia zgodził się przygotować na próbę kilka starych kawałków Quidam, ale w międzyczasie wydało nam się, że znaleźliśmy odpowiednią osobę i podziękowaliśmy mu za poświęcony czas (zresztą powiedział, że chyba i tak nic by z tego nie wyszło, bo nie czuje się zbyt dobrze w tych numerach – mimo, że mu się podobają). Jednak po miesiącu nasz „Cugowski”, bo tak go nazwaliśmy „roboczo”, okazał się leniwym gościem i powrócił temat dalszych poszukiwań, w tym Bartka. Zaryzykowałem drugi raz, niepewny po pierwszym falstarcie. Także i tym razem Bartek się zgodził z ochotą, a my już nie odpuściliśmy. Próby i rozmowy wypadły bardzo fajnie i gramy razem.
Zmieniło się pół składu. Długo trwało łapanie wspólnego języka, tak żeby nowy Quidam stał się zgranym, dobrze rozumiejącym się organizmem? Z czym był największy problem? Kto zaaklimatyzował się szybciej, kto potrzebował więcej czasu….?
- Od razu właściwie ruszyliśmy „z kopyta” i wszystko szło znakomicie. I jeśli był jakiś problem, to taki, że zaczęliśmy od grania starych utworów i choć brzmiało to bardzo dobrze, to chłopakom „nie leżał” tamten materiał. Szczególnie Bartek nie miał łatwego zadania. To był jednak najłatwiejszy sposób, żeby od czegoś zacząć, żeby się zgrać. Po jako takim przygotowaniu kilku starych piosenek ochoczo zabraliśmy się za improwizowanie i z tego zaczęły powstawać zalążki utworów na kolejną płytę. Czasu na zgranie jednakowo potrzebowali wszyscy, bo dla każdego była to nowa sytuacja. W moim przekonaniu najtrudniej miał Bartek, choć w pełni uświadomiłem to sobie po pierwszych koncertach w nowym składzie i reakcjach na nową płytę. Nigdy do tamtej pory nie spotykałem się z tak chamską krytyką naszych poczynań, a większość uwag dotyczyła właśnie Bartka. To był dla nas trudny moment, ale na szczęście było też sporo osób, które nas wspierały, a przede wszystkim potrafiliśmy wspierać się sami, wewnątrz zespołu.
Czy zmienił się sposób pisania muzyki? Jak tworzyliście materiał na „SurREvival”?
- Zmiana była drastyczna w moim przekonaniu. O ile nadal pomysły, czy zalążki tematów wychodziły od Zbyszka czy ode mnie, to natychmiast wszyscy to podłapywali i próbowaliśmy to dalej prowadzić wspólnie. Wkład wszystkich i zmiany, które finalnie zostały wprowadzone powodowały, że każdy z nas stawał się tak naprawdę kompozytorem. Trochę na uboczu był Jacek, ale on już od dawna wyznaczył sobie taką rolę, a my to zaakceptowaliśmy. Sporo tematów wyłoniło się z zespołowych improwizacji, a co było zupełnym novum – już na tym etapie śpiewał z nami Bartek, uczestniczył we wszystkich próbach. Dla porównania – Emila była raczej gościem na próbach, a niektóre partie po raz pierwszy słyszeliśmy w studio! Nie było to dla mnie komfortowe rozwiązanie i powodowało wiele niepotrzebnych napięć… Przekonaliśmy się, jak to może wyglądać, kiedy wszyscy podobnie się angażują w nowopowstające utwory.
Rozpoczynaliście nowy rozdział, to zawsze rodzi nowe nadzieje. Z jakim nastawieniem pracowaliście wtedy nad kolejną płytą? Mieliście jakieś założenia startowe? Liczyliście, że być może tym razem uda się wypłynąć na trochę szersze wody (komercyjne)? Czy może raczej, obawiając się reakcji słuchaczy na zmiany, woleliście zadbać przede wszystkim o nie utracenie szacunku na jaki zapracował szyld Quidam do 2003 roku?
- Nie było żadnych założeń, a jedyne co chodziło mi po głowie to pytania: czy to się uda, czy przetrwamy, czy ludzie zaakceptują nowy skład i nowe dźwięki? Sam byłem podekscytowany tym co robimy, ale na odpowiedzi na dręczące mnie kwestie musiałem zaczekać do wydania płyty i pierwszych koncertów. Oczywiście bardzo obawiałem się reakcji słuchaczy, czy „kupią” ten nowy Quidam, ale nie w głowie było mi jakieś kalkulowanie i przymilanie się do odbiorców. Nigdy wcześniej, ani w tamtym momencie, ani później tego nie robiliśmy. Zależy nam, żeby słuchało nas jak najwięcej osób, ale martwimy się tym po wydaniu płyty, a nie przed… Każda kolejna płyta to zaproszenie do kolejnej podróży z nami – nie wiadomo w jakim kierunku. Wsiąść może każdy – nie tylko fan Quidam… Każdy fan Quidam może też w każdej chwili wysiąść – i tak bywa, choćby przy okazji właśnie „SurREvival”… Osobiście dodam, że nie nagrywam płyt, żeby zapracować na czyjś szacunek. Po prostu lubię muzykę, granie, improwizowanie, komponowanie, nagrywanie, koncerty… Wiesz, jeden będzie Cię szanował za to, że wciąż się zmieniasz, zaskakujesz słuchaczy, nagrywasz inne płyty, ryzykujesz, a inny za to, że wie czego może się po Tobie spodziewać, że masz swój styl, którego się trzymasz itd. My nagrywamy co chcemy, a po wydaniu płyta i tak żyje swoim życiem – jednym się podoba, inni mieszają ją z błotem. Dla kogo więc nagrywać kolejny album: spełniać oczekiwania tych zachwyconych, czy udowadniać coś malkontentom? Oba warianty mnie nie interesują i kolejną płytę nagrywam dla ludzi zwyczajnie ciekawych jaką muzyką mamy tym razem do zaproponowania. Nie oczekuję i nie spodziewam się od nich szacunku, bo niby za co? To muzyka, którą tworzymy z kolegami, a niektórzy ludzie chcą jej słuchać – można to więc sprowadzić do pewnego rodzaju transakcji handlowej. Wystarczy, że kupują i słuchają naszych płyty, a my dzięki temu istniejemy, możemy się rozwijać, nagrywać kolejne albumy, grać koncerty. W skrócie chodzi więc o ich pieniądze ;-). Oczywiście miło słyszeć, że twoja twórczość komuś się podoba mniej lub bardziej, ale kierować się jakimikolwiek oczekiwaniami, czy myśleć o szacunku słuchaczy podczas tworzenia nowej muzyki – sama myśl o obu kwestiach powoduje u mnie pewien dyskomfort.
Powiedziałeś mi kiedyś, że nie masz najlepszych wspomnień ze współpracy muzycznej z „dziewczynami”. Możesz rozwinąć nieco tę myśl? Dziewczyny – bo rozumiem, że i Emila i wcześniej Ewa Smarzyńska – nie chciały zbyt mocno angażować się w działalność zespołu? Na czym to polegało? Pochłaniały je inne pasje, zlecenia, prace, czy może życie prywatne?
- Wiesz, finał w postaci gotowych płyt był czymś fajnym i miłym, czymś, co powodowało, że zapominało się o różnych niedogodnościach „w drodze”. Nasza czwórka – czyli ja, Zbyszek, Makow i Radek – była mocno zaangażowana, każdego dnia każdy z nas myślał o zespole, o muzyce, próbach, koncertach, sprzęcie. O wszystkim co się wiąże z muzykowaniem. Zawsze miałem takie wrażenie, że dziewczyny są z nami jakby „przelotem”, w drodze do jakiegoś innego miejsca – że użyję takiej metafory. Dla zespołu byliśmy w stanie wiele poświęcić, ale dziewczyny już niekoniecznie. Różne decyzje przychodziły im z większym trudem, a przy takich okazjach wywieraliśmy sporą presję, żeby jakoś postawić na swoim (co było dla nas jednoznaczne z dobrem zespołu). Ewa była w zespole stosunkowo krótko, ale wydaje mi się, że Emila tak naprawdę nigdy nie stanęła w Quidam dwiema nogami… Odbyłem z nią niezliczoną ilość rozmów o jej wątpliwościach co do jej miejsca w naszym zespole, śpiewania, pisania tekstów – ogólnie rzecz ujmując. Właściwie prawie przez cały okres naszej współpracy! Próbowałem ją wysłuchać, wspierać, ale jednak nie udawało mi się zrozumieć po co w takim razie to robi? Taka postawa nie ułatwiała współpracy, a po dłuższym czasie stała się naprawdę irytująca. Choć zostało po tej kooperacji sporo fajnych wspomnień i muzyki, dziś nie pozwoliłbym sobie na tak toksyczną współpracę… Cieszę się, że mamy to za sobą, że różne sprawy sobie wyjaśniliśmy, my poszliśmy w swoją stronę, a Emila odnalazła swoje miejsce poza Quidam. A ja mam z nią do dziś dobry kontakt.