Zespół Marillion regularnie odwiedza nasz kraj, a od wydania albumu „Anoraknophobia”, po każdej studyjnej płycie, swoją trasą koncertową zahacza o Kraków. Zdarzały się też występy w Polsce poza regularnymi trasami na imprezach takich, jak Wianki w Krakowie czy Festiwal Legend Rocka w Dolinie Charlotty. Nie inaczej było i tym razem. Grupa, po wydaniu płyty „Sounds That Can’t Be Made”, rozpoczęła swoje tournee promujące to wydawnictwo, ponownie uwzględniając w swoich planach Polskę: Wrocław, Kraków i Warszawę. 28 listopada kapela zagościła w krakowskim klubie Studio.
Koncert rozpoczął się punktualnie o godzinie 20-tej i obfitował w pewne niespodzianki, których brakowało we wcześniejszych występach. Tak jak na poprzednich koncertach tej trasy, zespół rozpoczął od utworu „Gaza”. Steve Hogarth zaprezentował się w czasie jego wykonywania w bluzce z pacyfką. Utwór ten, należący do najdłuższych na ostatniej płycie, zabrzmiał na żywo bardzo dobrze. O ile jego studyjna wersja średnio mnie przekonywała, o tyle na żywo było zdecydowanie lepiej. A zaraz po nim publiczność usłyszała pierwszą z niespodzianek – też długi, a zarazem najdłuższy utwór w historii zespołu, czyli „Ocean Cloud”. Na tę kompozycję wiele osób czekało, gdyż przy okazji wcześniejszych tras właśnie jej brakowało. Właściwie to zespół mógłby skrócić jej wykonanie, jak to czasami miewał w zwyczaju robić na niektórych koncertach z wcześniejszych tras. Po tych dwóch długich epikach wydawało się, że zespół Marillion zagra w trakcie koncertu raptem kilka utworów, ale obawy te zostały potem rozwiane. Zaraz bowiem nastąpiła seria nieco krótszych utworów.
Ciekawostką były dialogi Steve’a Hogartha z publicznością. Z pewnością nie rozumie on naszego języka, poza paroma ogólnymi słówkami, więc ten polsko-angielski dialog momentami rozbawiał publiczność. Niestety czasem dawała się wyczuć lekka niedyspozycja głosowa tego wokalisty. Na początku kolejnego utworu nie bardzo mogłem skojarzyć, co grupa gra, dopiero po wejściu charakterystycznej gitary Rothery’ego rozpoznałem, że jest to „You’re Gone”. Zbyt stłumione sample na początku wykonania tego nagrania wprowadziły mnie w lekką konsternację, chociaż muszę przyznać, że każda kolejna wersja tego utworu na żywo jest coraz lepsza. Potem nastąpił powrót na najnowszą płytę. Najpierw wybrzmiał utwór „Power”, w dużej części zagrany niemal wyłącznie przez precyzyjną sekcję rytmiczną, którą od czasu do czasu próbował delikatnie wspomagać Mark Kelly, a potem Steve usiadł za keyboardem i zespół zagrał tytułowy utwór z najnowszej płyty – „Sounds That Can’t Be Made”. I to było na tyle materiału z ostatniego albumu. Do końca głównej części występu muzycy zagrali kompozycje, którymi w przeszłości zwykle kończyli swoje koncerty lub też grali je na bis. I tak, najpierw wykonali całą suitę „The Great Escape”, a potem „King”, na początku którego Steve Hogarth uniósł w górę niebieską gitarę. W tym drugim utworze pierwsze solo klawiszy po zwrotce zostało zagrane zdecydowanie za cicho – na każdej płycie koncertowej dźwięk keyboardów zdecydowanie wybijał się na pierwszy plan. Tym razem tak nie było. Trochę tego brakowało. Po tych dwóch utworach Steve Rothery założył gitarę 12-strunową. Wydawałoby się, że panowie zagrają „Easter” albo „Made Again”. Nic bardziej mylnego. Pierwszy z wymienionych utworów nie pasuje do tej pory roku, a drugi… właściwie pasowałby do tej setlisty, jednak, chyba dla zmyłki, zagrano „Man Of A Thousand Faces”. I na tym utworze zakończyła się główna część koncertu.
Po dłuższym aplauzie zespół ponownie wszedł na scenę i na bis wykonał „Neverland”. Dla mnie jest to jeden z najlepszych utworów Marillion z ostatniej dekady. Jak zawsze Steve popisywał się pozycją „żurawia” w końcowych fragmentach utworu, a muzykom przytrafiło się parę drobnych potknięć wykonawczych. Po tym nagraniu zespół zszedł ze sceny, ale nie było to definitywne pożegnanie z publicznością zgromadzoną w klubie Studio. Na drugi bis muzycy zagrali utwór i to nie byle jaki, bo „Sugar Mice”. A mówi się, że grupa Marillion odcięła się od utworów z okresu, kiedy wokalistą w zespole był Fish. Jak się okazało – niezupełnie, gdyż ostatnimi czasy zdarza się jej grać pojedyncze utwory z tamtych lat.
To był bardzo udany koncert. Jego minusem było jednak to, że grali chyba trochę za krótko. Podobno wynika to z drobnych niedyspozycji głosowych wokalisty. Szkoda też trochę, że późniejszy repertuar zespołu został zaprezentowany wybiórczo. Płyty „Seasons End”, „Holidays In Eden”, „Radiation”, „Marillion.com”, „Anoraknophobia”, „Somewhere Else” i „Happiness Is The Road” zostały tym razem całkowicie pominięte, natomiast z albumu „Marbles” usłyszeliśmy aż trzy utwory. O ile w przypadku „Radiation” czy „Marillion.com” można przeboleć nieuwzględnienie ich w repertuarze koncertowym, o tyle w przypadku „Happiness…” niekoniecznie, gdyż tytułowy utwór z tego albumu jest równie znakomity, jak „Neverland”, przez co pozostaje drobny niedosyt. Zespół mógł przecież zrezygnować z „You’re Gone” na rzecz „Happiness Is The Road”. No, ale nie można mieć wszystkiego.. Największym mankamentem był jednak wybór sali. Chociaż klub Studio posiada nieporównywalnie lepszą akustykę niż hala Wisły, to jednak uważam, że koncert takiego zespołu jak Marillion, ze względu na jego popularność w naszym kraju, powinien być zorganizowany w miejscu o zdecydowanie większej pojemności. Hala Wisły, pomimo słabej akustyki, jest znacząco większa od klubu Studio, zaś technicy koncertowi Marillion świetnie sobie radzą z ewentualnymi mankamentami nagłośnieniowymi, czego niejednokrotnie dowiedli w ciągu ostatnich lat.