Za nami już kilka fantastycznych tegorocznych premier. Czekałem na nową płytę Riverside – nie zawiodłem się. Już jest i jest przewspaniała. Czekałem na nowego Stevena Wilsona – wyszedł mu genialny album. Wypatrywałem musicalu „Alchemy” Clive’a Nolana – płyta i widowisko po prostu mnie zachwyciły. Ale dopiero album nowej supergrupy Lifesigns spowodował, że od kilku tygodni mam swojego absolutnego muzycznego faworyta początku 2013 roku. Bo mam wrażenie, że w postaci tego krążka mamy do czynienia z dziełem wybitnym.
Takiego nasilenia wspaniałych melodii, doskonałych partii instrumentalnych, licznych, błyskawicznie wpadających w ucho motywów, świetnych harmonii wokalnych i doskonałej gry muzyków nie słyszałem już dawno na jednej, trwającej niespełna godzinę płycie. Wszystko to ubrane jest w pięć długich i złożonych, ale jakże lekkich w odbiorze kompozycji, w trakcie których członkowie formacji Lifesigns błyszczą i czarują swoimi talentami. Nic dziwnego, wszak grupę tę tworzy trzech muzyków, którzy z niejednego już pieca chleb jedli i w przypadku tego albumu nastąpił niezwykły efekt synergii pomnażający ich indywidualne talenty i umiejętności.
Pomysł na tę grupę zrodził się 6 lat temu w głowie brytyjskiego pianisty i wokalisty Johna Younga. Jego CV obejmuje współpracę z tak renomowanymi artystami, jak Asia, The Strawbs, John Paul Jones, Greenslade, Fish (to właśnie on skomponował większość materiału na płytę „Fellini Days”), Uli Jon Roth i Bonnie Tyler. Działał on też przez wiele lat pod szyldem własnego zespołu John Young Band. Sześć lat temu zapragnął stworzyć klasycznie brzmiący i nawiązujący swoim stylem do lat 70., na wskroś progrockowy album. Szczęśliwym trafem na swojej drodze spotkał znanego producenta Steve’a Rispina, który mieszkał w małym miasteczku o nazwie Leighton Buzzard. Tak się złożyło, że w tym samym mieście mieszkał też doskonale znany wszystkim basista Nick Beggs. Panowie poznali się w lokalnym pubie The Wheatsheaf i naturalną koleją rzeczy rozpoczęli współpracę nad opracowywaniem materiału już wcześniej skomponowanego przez Younga. Niedługo potem do obu muzyków dołączył perkusista Frosty Beedle, znany głównie z grupy Cutting Crew (pamiętacie przebój „(I Just) Died In Your Arms Tonight”?). Co wyszło z tej współpracy?
Doskonała płyta, z pięcioma długimi epickimi kompozycjami, w których czai się duch muzyki Yes, Focus, U.K., It Bites i Kino. Wszystkie utwory, nie dość, że brzmiące stylowo i klasycznie, to nabierają przy każdym kolejnym przesłuchaniu nowych walorów. Płyty po prostu słucha się świetnie, ba! praktycznie nie sposób się od niej oderwać, a ilość punktów kulminacyjnych, zapadających w pamięć refrenów i rewelacyjnie brzmiących partii instrumentalnych bije na głowę każdy album wydany na przestrzeni ostatniego czasu. Tak, bez żadnego wahania stwierdzam, że mamy do czynienia z prawdziwym arcydziełem gatunku i będę bardzo zdziwiony, gdy płyta grupy Lifesigns nie zapisze się złotymi zgłoskami w historii progresywnego rocka XXI wieku.
Proste i piękne melodie, ubrane w złożone i rozbudowane struktury epickich kompozycji w połączeniu z bezbłędnym, genialnym wręcz wykonawstwem panów Younga, Beggsa i Beedle’a nabierają cudownych barw i perfekcyjnych kształtów. W dodatku na płycie, w charakterze zaproszonych gości mamy okazję usłyszeć tak znamienitych artystów, jak Steve Hackett (w dwóch utworach: „Lighthouse” i „Fridge Full Of Stars”), Thijsa van Leera z Focus (też w dwóch nagraniach: „Fridge Full Of Stars” i „Carousel”) oraz świetnych gitarzystów Jakko Jakszyka z King Crimson oraz Robina Boulta (kiedyś z zespołu towarzyszącego Fishowi, a ostatnio współpracującego z John Young Bandem).
Można by rzec, że to skład – marzenie. I nic dziwnego, że wyszła z tego płyta niezwykła. Swą rangą, perfekcją wykonania oraz jakością muzyki wypełniającej jej program, długimi chwilami dorównująca takim arcydziełom, jak „Danger Money” U.K., „Going For The One” Yes czy „Picture” grupy Kino. Jak dla mnie, to już klasyk. Najbardziej intrygująca płyta ostatnich lat.