Wśród wszystkich projektów, w których udział wziął Tim Bowness, jedną ze starszych nazw jest Henry Fool. Powstała z inicjatywy wokalisty No-Man oraz klawiszowca Stephena Bennetta (LaHost, w ostatnich latach zaś koncertującego z No-Manem) formacja swój pierwszy krążek wydała w 2001 roku. Był to interesujący zbiór instrumentalnych kompozycji z pogranicza progrocka, jazzrocka i minimalizmu, przeplatanych urokliwymi tematami, których głównym akcentem był natchniony śpiew Bownessa.
Henry Fool tymczasem powraca z albumem w dyskografii wokalisty No-Man absolutnie nietuzinkowym – nie usłyszymy na nim bowiem… ani jednego słowa zaśpiewanego przez Tima Bownessa, który występuje tu w zamian w roli jednego z gitarzystów. Co więcej, wbrew tytułowi, na płycie nie śpiewa nikt – tym razem delikatnie zmodyfikowany skład Henry Fool (w dwóch utworach uzupełniony przez występującego gościnnie Phila Manzanerę) całkowicie dał się ponieść pokusie odkrywania, co jeszcze może przynieść wypadkowa muzycznych wyobraźni instrumentalistów. Powstało czterdzieści minut intrygującej muzyki instrumentalnej, inspirowanej jazz-rockiem i klimatami sceny Canterbury.
Choć sesje improwizacyjne do albumu odbywały się kilkakrotnie w przeciągu sześciu lat, materiał starannie wyselekcjonowany i skompilowany z ich najlepszych owoców, poza incydentalnymi wpadkami w miksie, brzmi wciąż bardzo spontanicznie i naturalnie. Z wyjątkiem najbardziej zwartego, psychodelicznie ponurego „My Favourite Zombie Dream”, na płycie obcujemy z muzyką o kompozycji otwartej, rozwojowej. Tu każdy instrument, każdy patent odnajduje swoje miejsce w, wydaje się, najwłaściwszym dla siebie momencie, bez usilnych prób wymuszania progresywnych skoków napięcia. To muzyka rozwijająca się beztrosko, choć nie naiwnie, bardzo kolorowa, choć o palecie właściwie wyważonej. Jest nieco jak obrazy za oknem pociągu w długiej podróży – zmieniające się układy cieni i linii, zmieniające się natężenie i balans światła, a wszystko podporządkowane tempu podróży i sile jej odgłosów. Bardzo naturalnie, bez znaczeniowych obciążeń.
Ta z każdym kolejnym odtworzeniem coraz bardziej frapująca muzyka, zaprezentowana przy tym zupełnie z dala od zasad nurtów instrumentalnego wirtuozerstwa, aż prosi się o prezentację w warunkach scenicznych. Faktem jest, że Tim Bowness nie zwykł zbyt często prezentować swojej muzyki na koncertach, czasem nawet wbrew powszechnie znanym planom, jednak z drugiej strony zdecydowanie udanym albumem „Men Singing” zamyka kolejny dalekosiężny, ciągnący się latami projekt. Może zatem znajdzie teraz trochę czasu, by ruszyć w trasę i czarować tymi dźwiękami na żywo?