GTR - GTR

Marek J. Śmietański

ImagePrzez kilka dni po podjęciu decyzji o recenzowaniu albumu GTR miałem mieszane uczucia. Główną przyczyną był przewidywany brak obiektywności. Kupiłem tę płytę bardzo dawno temu, niewątpliwie skuszony składem, który ją firmował. Trudno zresztą było się wówczas oprzeć wrażeniu, że progresywne filary gitarowe Genesis i Yes składów z lat 70., czyli Steve Hackett i Steve Howe wraz z chwilowym perkusistą Marillion, Jonathanem Moverem, zagwarantują co najmniej zadowalającą porcję muzyki. Pozostali muzycy - wokalista Max Bacon i basista Phil Spalding - byli wówczas dla mnie anonimowi, ale to akurat cieszyło, sugerując, że może GTR nie zostanie wpisany do kronik muzyki popularnej jako kolejna typowa supergrupa, która zmarnowała szanse i rozczarowała swoją twórczością. Oczywiście chyba mało kto oczekiwał od liderów kolejnych monumentalnych kompozycji w stylu Foxtrot czy Close To The Edge, bo przecież w połowie lat 80. właściwie już nikt tak nie grał. Ponadto, jedną z pobudek, którą kierował się Howe, rozpoczynając współpracę ze swoim imiennikiem, była chęć znaczącego zwiększenia w instrumentarium udziału gitary kosztem klawiszy, szczególnie w porównaniu ze swoimi dotychczasowymi doświadczeniami w grupie Asia. Nie tylko nazwa miała wyeksponować przyjęty przez niego kierunek, ale i na charakterystycznej czarno-cyklamenowej okładce nie znalazło się nic innego oprócz gitary z wplecionym w nią logo zespołu. Ostatecznie skończyło się pominięciem klawiszy w ogóle, zamiast nich pojawiły się syntezatory gitarowe skonstruowane przy zastosowaniu specjalnych przystawek Rolanda, wykorzystujące drganie strun do tworzenia elektronicznych sygnałów MIDI. W efekcie praca w studio potrwała niemal dziesięć miesięcy, choć płytę planowano nagrać w czasie ponad trzy razy krótszym. Na dodatek, na trasę i tak GTR musiało zatrudnić keyboardzistę, ponieważ wspomniane syntezatory nie nadawały się do użycia w warunkach koncertowych. Warto też w tym miejscu zwrócić uwagę pewną sprzeczność, której ‘autorem’ był Howe: skoro tak bardzo chciał odejść od klawiszowych inklinacji zespołu Asia, to dlaczego jej klawiszowiec Geoff Downes został zatrudniony w roli producenta?

Gdy po wielu latach ‘odkurzyłem’ płytę, aby przypomnieć sobie dokładnie brzmienie GTR, moje odczucia zmieniły się w kultowe bondowskie Martini - byłem wstrząśnięty, nie zmieszany. Obawy o subiektywizm prysły jak bańka mydlana. Dawny zachwyt zatonął jak dziurawa łajba, pogrążając się bardzo głęboko w otchłani progresywnego oceanu. Na płycie znajdują się głównie melodyjne piosenki z chwytliwymi refrenami i przystępnymi (żeby nie powiedzieć banalnymi) tekstami, firmowane przez uznane w świecie muzycznym nazwiska - niczego innego nie można się było spodziewać w połowie lat 80. (wydane w tym samym roku So Petera Gabriela i The Colour Of Spring Talk Talk były tylko wyjątkami potwierdzającymi regułę pewnego zastoju w kręgach ambitnego rocka). Niestety w tym przypadku produkcja Downesa pozostawia bardzo wiele do życzenia, nagrania brzmią jakby były nagrywane w metalowej puszce. Dodatkowo, słabowity momentami wokal obdarzonego skądinąd niemałymi możliwościami głosowymi Bacona pogrążył niektóre utwory, ale może jest to kolejna konsekwencja kiepskiej produkcji, a być może również jego dotychczasowych heavy‑metalowych doświadczeń oraz wyraźnie słyszalnej maniery amerykanizacji stylu. To pewnego rodzaju potknięcie się dwóch panów H zostało osłabione w pewnym stopniu przez wyraźne piętno ich unikalnej gry na gitarze, które zostało odciśnięte na niektórych kompozycjach (The Hunter, You Can Still Get Through, Toe The Line, Imagining) i istotnie odróżnia płytę GTR od wydanych w tym samym roku Third Stage Bostonu, When Seconds Count Survivor czy Fahrenheit Toto. Wydaje się jednak, że instrumentalne kompozycje solowe liderów (Sketches In The Sun oraz Hackett To Bits) nie do końca pasują do ogólnej koncepcji, zatem nie ratują albumu pomimo wybornych momentów. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że jest to jeden z najgorszych projektów, których obaj byli częścią, co można stwierdzić szczególnie dobitnie w przypadku Hacketta. Jednocześnie należy podkreślić, że sam materiał, który możemy znaleźć na krążku nie jest taki zły, jak by się mogło wydawać, bo w rzeczywistości mamy ewidentnie do czynienia z dość przeciętnym albumem typowym dla nurtu zwanego Adult Oriented Rock (AOR). Gatunek ten na przełomie lat 70. i 80. wyewoluował z rocka progresywnego, poprzez uproszczenie warstwy gitarowej oraz włączenie elementów klasycznego melodyjnego rocka bądź nawet hard rocka i zaowocował tak popularnymi grupami jak Asia, Boston, Foreigner, Journey czy Toto (należy podkreślić, że Amerykanom bardziej udał się ten etap ewolucji, może ze względu na znacznie słabsze progresywne tradycje). Co więcej, gdy jednak zapomnimy, kim byli ludzie, którzy prawie 30 lat temu stworzyli GTR, to niepodważalny fakt uzyskania statusu złotej płyty w USA (ponad pół miliona sprzedanych egzemplarzy) oraz dotarcia singla When The Heart Rules The Mind do 14 miejsca na amerykańskiej liście przebojów Billboard Hot 100, na której spędził kilkanaście tygodni, można z pewnego punktu widzenia uznać za sukces.

Niestety gitarzyści mieli zupełnie inną wizję zarówno ze względu na przewidywany potencjalny czas działania zespołu, jak i motywację swojego udziału w nim. Dla Howe’a debiutancki album GTR miał być początkiem dłużej trwającej współpracy, a dla Hacketta – jedynie szansą na osiągnięcie stabilnej pozycji finansowej, co częściowo mu się udało, choć drugi singiel The Hunter - jedyna piosenka autorstwa Downesa - zrobił klapę. Ponieważ nigdy nie reprezentowali na tyle spójnego kierunku, to wspólne twórcze ambicje nie bardzo dały się pogodzić w zadowalający sposób, co jest często zauważalne w większości kompozycji, gdzie zwykle słychać, czyja gitara jest słyszalna, a czyja niemal zupełnie znika. Howe łudził się chyba, że uda im się przejść muzyczną drogę from genesis to revelation, jednak obrany kierunek spowodował znalezienie się close to the edge. Skompletowanie zaskakującego nowego składu po odejściu Hacketta i wyrzuceniu Movera (zastąpionego przez perkusistę heavy-metalowego Saxon?!) niewiele pomogło, w efekcie drugi album studyjny nigdy nie został wydany, choć dokonane nagrania podobno wciąż leżą ukryte gdzieś głęboko w archiwach. Sam Hackett dość trafnie podsumował działalność zespołu, który był marzeniem wielu fanów w latach 80., mówiąc o wspólnym przedsięwzięciu następująco: „Od początku traktowałem ten projekt jako coś jednorazowego. Obaj ze Stevem zabraliśmy się do pracy z szeroko otwartymi oczami, nie była to może najbardziej subtelna rzecz, jaką stworzyliśmy, ale odniosła duży sukces w Stanach. Mój portfel stał się znacznie grubszy i dzięki temu mogłem nagrać następną płytę i wyruszyć z nią w trasę” (D.Bowler, B.Dray, Genesis - 25 lat teatru rockowego, RockSerwis, 1995). Z kolei Howe zapytany czy będą współpracować przy jeszcze jednym albumie GTR, odpowiedział bez zastanowienia: „A czy świat kiedykolwiek znajdzie pokój?” (Interview: Steve Howe of Yes and Asia Answers Guitar World Readers' Questions, Guitar World, 2011), ale jednocześnie niepokojąco stwierdził, że to kwestia wyobraźni i zaprzeczył istnieniu jakichkolwiek ograniczeń. Moje subiektywne przeświadczenie sugeruje jednak krzyk w cichym proteście: Panie Howe, jedna płyta wystarczy.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!