Brak ciekawych pomysłów, brak głębi, brak pewności siebie – żadnej z ułomności cechujących wydany w 1981 r. album Steve’a Hacketta „Cured” nie da się przypisać jej następczyni, pochodzącej z roku następnego płycie „Highly Strung”. Bez usilnych prób zrobienia czegoś ewidentnie nie ze swojej muzycznej bajki, Hackett nagrał album zgrabnie korespondujący z duchem czasu, a przy okazji brzmiący zdecydowanie solidnie.
Przepis na „Highly Strung”, płytę nagraną z nowym rockowym składem muzyków (wśród nich pojawił się m.in. perkusista Ian Mosley – dwa lata przed zasileniem Marillion), wydaje się bardzo prosty. Tak jak rok wcześniej, tak i tu wyraźnie zależało gitarzyście na skompletowaniu jednorodnego stylistycznie materiału, bez charakterystycznych tak dla wcześniejszych, jak i późniejszych płyt, podróży pomiędzy odległymi gatunkowo klimatami. Powstała płyta, jak na Hacketta wyjątkowo rockowa, gitarowa. W przeciwieństwie do piosenek w kiepsko zimitowanym stylu pop, wypełniających poprzedni album, utwory na „Highly Strung” brzmią tak, jakby skomponował, zaaranżował i zagrał je fachowiec, znakomicie czujący się w proponowanych przez siebie klimatach. Do tego śpiewający o niebo lepiej i pewniej, aniżeli zaledwie rok wcześniej, co z pewnością ma spory wpływ na pierwsze wrażenie, jakie płyta po sobie zostawia.
Sam początek albumu zapowiada obcowanie z ożywczymi nutami – głównymi atutami otwierającego płytę „Camino Royale” są pełen energii jazzrockowy riff, chwytliwy refren, a zwłaszcza przewodząca całości drapieżna gitara. Tym razem Hackett zupełnie bez skrępowania prezentuje swój kunszt, to przyozdabiając piosenki wyśmienitymi partiami solowymi, to dając rozbudowane, wirtuozerskie wręcz popisy w kapitalnych utworach instrumentalnych - poprzedzonym ciekawym duetem gitarowo-fortepianowym „Always Somewhere Else” oraz nawiązującym do znakomitych tradycji „Los Endos” – „Group Therapy”. O większości piosenkowych tematów również da się powiedzieć wiele dobrego – w porównaniu ze słabym „Cured” tutaj potencjalnie przebojowe utwory radzą sobie dobrze, lepiej i niekiedy bardzo dobrze – choćby wydany na singlu „Cell 151” jest chwytliwy, ale nie naiwny, a przy tym ciekawie zaaranżowany i opatrzony znakomitą, nieco bluesującą solówką.
Hackett tym razem już nie zdecydował się na ewidentne nawiązania do klimatów, do których przyzwyczaił na wcześniejszych płytach. O akustycznych brzmieniach, klasycznych miniaturach, obecności fletu można zapomnieć – „Highly Strung” to płyta skoncentrowana na solidnym rockowym graniu, z wpływami fusion i popu, przy wykorzystaniu stricte rockowego instrumentarium (warto wspomnieć o dużej roli instrumentów klawiszowych). Powstała płyta bardzo równa, jednorodna, również pod względem kompozycyjnym – Hackett zadbał bowiem o to, aby za pomocą pojawiających się miejscowo melodycznych parafraz, podkreślić integralność wypełniającego ją materiału. Najbardziej rockowa, najbardziej gitarowa płyta artysty w latach 80., zarazem najrówniejsza i mimo jednolitego charakteru, co dla Hacketta nie zwykło być zasadą, raczej najsolidniejsza rockowa pozycja gitarzysty w tamtej dekadzie.