Przez dwanaście lat zespół Black Sabbath rozbudzał nadzieje fanów na nowy studyjny album w klasycznym składzie, a kolejne spotkania i wystąpienia muzyków rodziły plotki o rzekomych, bliżej jednak niedookreślonych datach. Równolegle zaś członkowie grupy wykazywali się publiczną (nie zawsze muzyczną) aktywnością poza Black Sabbath, a w podtrzymywaniu egzystencji samej grupy nie stroniono od działań wydawniczych, co ciekawe, nie zawsze skupiających się na samym wietrzeniu archiwów. I gdy pytanie, kiedy ukaże się nowy album z upływem lat zaczęło być mniej zasadne niż to, czy to w ogóle miałoby sens, biorąc pod uwagę przybywające lata muzyków, wówczas zaczęły pojawiać się konkrety, a długoletnie wątpliwości i rozważania na temat potencjalnej daty powrotu grupy z premierowym albumem ustąpiły miejsca podgrzewającemu krew pytaniu – jaki on będzie?
Od rozstania z Osbourne’m w 1978 roku zespół Black Sabbath notorycznie zmieniał składy, modyfikował stylistykę, Ozzy zaś rozpędzał swoją pełną sukcesów karierę solową, umiejętnie wpasowując się w trendy mainstreamowego ciężkiego grania. Album „13” pokazuje, że osiągnięcie artystycznego kompromisu pomiędzy różnie doświadczonymi jego twórcami mogło odbyć się tylko w jeden określony sposób – za pomocą ewidentnego powrotu do stylistyki klasycznego Black Sabbath, nieobciążonej kontekstem dokonań z czasów po rozłamie.
Ryzyko porażki było, jak się wydaje, nie mniejsze aniżeli przy zgoła przeciwnych założeniach. I faktycznie, potknięć na płycie nie brakuje. Podstawowy zarzut dla „Trzynastki” dotyczy zabiegu, który co prawda bez najmniejszych wątpliwości został dokonany celowo, jednak może powodować pewien niesmak. Powracając do estetyki znanej z legendarnych pierwszych płyt, czego zresztą dokonano w sposób niezmiernie sugestywny (mimo że ostatecznie w składzie zabrakło oryginalnego perkusisty, Billa Warda), grupa popełniła w kilku miejscach w moim przekonaniu nazbyt dosłowne odniesienia do konkretnych tematów z przeszłości. Spokojny „Zeitgeist” imituje znakomity „Planet Caravan”, otwarcie singlowego „End of The Beginning” do złudzenia przypomina słynny motyw z „Black Sabbath”, zamknięcie zaś łatwo skojarzyć z kodą „Dirty Women”, i tak dalej...
Bądźmy jednak sprawiedliwi – „13” nie jest zestawem kompozycji będących starymi utworami Black Sabbath „wymyślonymi na nowo”. Próba stworzenia muzyki według starego, sprawdzonego przepisu na szczęście bowiem tylko w paru miejscach skończyła się zabrnięciem w pułapkę autopastiszu. O wszystkim innym można śmiało powiedzieć: nareszcie doczekaliśmy się, że to Black Sabbath, nie zaś żaden biegły naśladowca, nagrali premierowy materiał spod znaku Black Sabbath, a co najważniejsze – niebagatelny ciężar riffów nie ma nic wspólnego z ciężarem lat i doświadczeń twórców albumu. Każdy z tej trójki, Iommi, Osbourne czy wspaniale wyeksponowany przez Ricka Rubina Geezer Butler, brzmi pewnie i rzetelnie, korespondując z solidnością kompozycyjną utworów, w większości zwartych, konsekwentnych i przekonujących od początkowej do ostatniej nuty.
Być może są wśród fanów Black Sabbath jednostki, które liczyły na rewolucję, na przewrócenie rockowego świata do góry nogami. Tymczasem „13” to solidny, dający się słuchać niemal bez cienia żenady materiał nagrany nieomalże przez klasyczny skład, w klasycznym stylu, który jednak nowego nie wnosi zupełnie nic. Jestem przekonany, że taki był plan legend heavy-metalu, aby po kilkunastu latach zapowiedzi wydać dobry, mocny album, powracający do najstarszych, sztandarowych nagrań grupy. Album, którym nie wstyd będzie zamknąć bogaty dorobek zespołu, zakończyć tę historię dokładnie w miejscu, w którym się rozpoczęła.