Black Sabbath - 13

Tomasz Kudelski

ImagePora umierać, jeżeli już nawet nowa płyta Black Sabbath podoba mi się średnio.

Nie wiem tylko, czy to już ze mną już jest coś nie tak, czy może powrót Black Sabbath z Ozzy’m na wokalu, nie przyniósł aż takiego efektu, który zapowiadała marketingowa machina rodziny Osbournów.

W zasadzie recenzję mógłbym skwitować stwierdzeniem, że to co napisałem wcześniej w odniesieniu do singlowego utworu God Is Dead? można w zasadzie odnieść do całej płyty zatytułowanej 13, a przynajmniej jej wersji podstawowej zawierającej 8 utworów.

Producent płyty, Rick Rubin, twierdził że płyta jest w pełni celowym powrotem do brzmienia Black Sabbath z pierwszych płyt. I jest w tym trochę prawdy. Surowe i proste brzmienia niewątpliwie nawiązują klimatem do początków kariery Black Sabbath. Jednak zabieg ten spowodował również, że Black Sabbath w kopiowaniu samych siebie posunęli się tak daleko jak nigdy dotąd.  Słuchając płyty 13 odnoszę wrażenie, że już to wszystko słyszałem, tylko w lepszej bo oryginalnej formie.  Mnie kompozycje, riffy i melodie na tej płycie po prostu nie porywają. Są poprawne, ale w niczym nie zaskakują. Teoretycznie prawie wszystko powinno być OK: długie kompozycje, zmiany tempa i nastroju, a jednak  to „prawie” robi różnicę. Po przesłuchaniu tej płyty specjalnie nic w głowie nie zostaje. Miałem wrażenie, że słucham wciąż jednego, godzinnego utworu, który trwa i trwa. Ozzy melorecytuje swoje teksty, którym brakuje wyrazistych melodii.  Podąża ze swoją mantrą, za zmieniającymi się riffami, które są bardzo sabbathowe, ale niestety nie zapadają w pamięć. Pojawiają się ciekawe fragmenty i motywy, ale są to raczej tylko fragmenty i trudno znaleźć na tej płycie jedną kompletną kompozycję, która wyróżniałaby się zdecydowanie na tle innych. 

Najlepiej wypada chyba ballada Zeitgeist, w stosunku do której jedynym zarzutem jest to, iż jednak jest po prostu kalką utworu Planet Caravan, łącznie z rozwiązaniami perkusyjnymi.  Nieźle wypada również Damaged Soul z bluesowo-jazzowym hardrockowym zacięciem. Rozpoczynający płytę End of the Begining to przydługa wariacja na bazie znanych  utworów Black Sabbath.  Szykowana w recenzjach na faworyta albumu kompozycja Age of Reason to zbyt luźna zbieranina wielu motywów i riffów, które razem nie tworzą spójnej całości. I to samo można powiedzieć o pozostałych utworach z tej płyty.

Aby nie było wątpliwości, płyta 13 to nie żadna katastrofa, szczególnie jeżeli się weźmie pod uwagę, standardy roku 2013, gdzie skomponowanie dobrego, w miarę oryginalnego riffu przypomina szukanie świętego Graala. Osobiście mam pretensję do Ricka Rubina, który w moim odczuciu posunął się za daleko w próbie stworzenia idealnego albumu Black Sabbath. W rezultacie tak samo jak z Death Magnetic nie zrobił drugiego Masters of Puppets tak samo album 13 to, wbrew jego twierdzeniom, nie jest płyta klasy Paranoid czy Master of Reality.  Zbyt dużo tu dłużyzn i kombinowania, z którego niewiele wynika.

Wprawdzie Ozzy od czasu płyty Ozzmosis nie nagrał prawie nic, czego można by słuchać na dłuższą metę, a ostatnia płyta Black Sabbath godna uwagi to Dehumaniser, to mimo wszystko Iommi jest wstanie stworzyć perełki, jak choćby I Go Insane z płyty Fuse z Glennem Hughesem, czy ostatni projekt WhoCares z Ianem Gillanem.

Dwa lata wytężonej pracy, buńczuczne zapowiedzi producenta, a finalny efekt pozostawia mnie wobec tej płyty obojętnym.  Ale sądząc po entuzjastycznych wypowiedziach fanów na temat płyty 13 na forum Black Sabbath, nie można wykluczyć, że to ja się zmieniłem, a nie Black Sabbath.  Bo już sam fakt, że pomimo nowotworu Iommiego oraz ogólnego rozchwiania i problemów Osbourna udało im się wspólnie nagrać album, pozostaje dużym sukcesem.  

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok