Na okładce dwudziestoletni Paul podejrzany przez brata podczas brzdąkania na gitarze w podwórkowej scenerii. Ta ujmująca intymność i szczerość sceny znakomicie koresponduje z muzyką zawartą na albumie. McCartney, nie stroniący na przełomie wieków od muzycznych eksperymentów, chętnie wchodzący we współpracę z przedstawicielami gatunków electro, ochoczo penetrujący również i tajniki muzyki klasycznej, na „Chaos and Creation in the Backyard” zaproponował materiał niezwykle naturalny, melodyjny i bezpośredni, urzekający przy tym intymnym nastrojem.
Powrót do dzieciństwa, sentymentalna nuta? Pozornie mogłoby się wydawać, że to właściwe tropy w interpretowaniu tego albumu jako całości. Jednak mimo w znacznej mierze nastrojowego, wręcz kameralnego charakteru muzyki, brak tu obcesowej melancholii, czy przerysowanej zadumy. McCartney, zbliżający się do magicznego wieku lat 64, nie oddaje się tępej refleksyjności, ale w sposób szczery wyraża swój wciąż imponujący artystyczny wigor. Co prawda młodzieńczego rock and rolla, czy fascynacji bluesem nie mamy tu co szukać, jednak w tych prostych, wyważonych piosenkach zapału i żywiołowości, a przede wszystkim niewymuszonej melodyjności jest znacznie więcej niż u wielu samozwańczych spadkobierców beatlesowskiej spuścizny.
Wzorem dawniejszych posunięć, Paul powraca do schematu „ja i moje instrumenty” – materiał wypełniający album w zdecydowanej większości zagrany został przez Maestro we własnej osobie. Bezpośredniość wynikająca z tej sprawdzonej już wcześniej strategii, daleka jest jednak od ascetyczności – piosenki zawarte na albumie zdobione są tu i ówdzie idealnie dopasowanymi brzmieniami mniej lub bardziej niespodziewanych lub egzotycznych brzmień, nie łamiących jednak zasady muzycznego decorum - reminiscencje pozaeuropejskich wpływów, czy chwytanie instrumentarium dalekiego od pop-rockowych czy pieśniarskich standardów, są na tyle subtelne, że nie łamią stylistycznej spójności płyty.
„Chaos and Creation in the Backyard” to album niezwykle dojrzały, jak również w najmniejszym szczególe dopracowany. Mimo swojej oczywistej intymności, jest to muzyka na tyle uniwersalna, że spośród wielu dyskograficznych pozycji artysty, tę konkretną bez żenady można mianować jedną z muzycznych wizytówek Paula McCartneya. Warto mieć ją w swoich kolekcjach obok najsłynniejszych, legendarnych albumów ex-Beatlesa – powroty do niej bywają bowiem rozkoszne.