Tangent, The - La Sacre Du Travail

Artur Chachlowski

ImageMuzyka kierowanej przez Andy Tillisona formacji The Tangent nie zmienia się ani na jotę. Nie popełniając dużego błędu, można by zaryzykować stwierdzenie, że od samego początku swojego istnienia, od wydanej w 2003 roku płyty „The Music That Died Alone”, w ogóle się nie zmienia. I tak jest też w przypadku najnowszego, wydanego pod koniec czerwca albumu zatytułowanego z francuska - „La Sacre Du Travail”.

Jest to jednak zarazem, przynajmniej pod kilkoma względami, powrót The Tangent do swoich korzeni. „Jaki powrót?” – zapytacie, skoro w trakcie minionych dziesięciu lat zespół ten nie dokonał żadnej stylistycznej wolty, ani też na żadnym ze swoich sześciu dotychczasowych albumów nie wprowadzał praktycznie żadnych nowinek. Ano głównie dlatego, że Andy Tillison zaprosił do nagrania nowej płyty dawno nie słyszanych w jego zespole muzyków, którzy na początku działalności grupy The Tangent z powodzeniem budowali jej sporą popularność. Najbardziej spektakularnym powrotem jest udział w nagraniach czterech ludzi, którzy w swoim CV zapisali już niegdyś rozdział zatytułowany „praca w The Tangent”: Jonasa Reingolda, Guya Manninga, Jakko Jakszyka oraz Theo Travisa. Oprócz nich na „La Sacre Du Travail” słyszymy jeszcze kilka innych progrockowych sław: na perkusji gra Gavin Harrison, w chórkach śpiewa David Longdon (Big Big Train), a w roli narratora występuje Rikard Sjoblom z grupy Beardfish.

Ten prawdziwy „all star band” nie mógł nagrać płyty złej. I nie nagrał. „La Sacre Du Travail” jest, jak to zwykle w przypadku The Tangent bywa, epicką opowieścią ubraną w długie, wielowątkowe i bardzo złożone kompozycje. Całość opiera się na koncepcie, który opowiada o typowym dniu pracy przedstawiciela klasy średniej: od wyrywającego ze snu dźwięku budzika, poprzez poranną zawieruchę, podróż do pracy, popołudniowe zmęczenie, powrót do domu w gigantycznych korkach aż po wieczorny relaks przed telewizorem. Głównymi elementami tego pięcioczęściowego dzieła są dwie długie, dwudziestominutowe kompozycje: „Morning Journey & The Arrival” oraz „Afternoon Malaise”. Swoją konstrukcją ten muzyczny traktat o „pochwale pracy” nawiązuje do muzyki napisanej przez Igora Strawińskiego do baletu „Święto wiosny” i stąd pewnie na nowej płycie The Tangent aż tyle nawiązań, zarówno formalnych, jak i kompozycyjnych, do muzyki symfonicznej. Niekiedy, jak na przykład we wstępie do „Afernoon Malaise” czy praktycznie w całym „A Voyage Through Rush Hour”, są to inspiracje zaczerpnięte wręcz wprost z tradycji muzyki klasycznej.

W rezultacie mamy w przypadku płyty „La Sacre Du Travail” do czynienia z całym szeregiem elementów będących głębokim ukłonem do symfonicznego rocka i to w jak najbardziej tradycyjnym wydaniu. Oryginalny koncept? Jest. Podział całości na numerowane części? Jest. Klasyczne inspiracje? Są. Symfoniczny rozmach? Jest. Długie kompozycje? Są. Złożone struktury instrumentalne? Są. Długie, pokręcone partie solowe? Są. Wyraźne wpływy jazzu? Są. Niezliczone partie organów Hammonda? Są. Wszechobecne flety i saksofony? Są. Atmosfera i nastrój nawiązujące do „złotej epoki” sprzed czterech dekad? Jak najbardziej, są! Programowa antyprzebojowość? Jest… Można by tak wymieniać bez końca. Można by też powiedzieć, że „La Sacre Du Travail” to album totalnie niemodny i zupełnie nie na dzisiejsze czasy. Pełna zgoda. Dlatego też, przynajmniej moim zdaniem, jest to płyta zasługująca na szczególną uwagę. Przecież dziś nikt (lub prawie nikt) tak nie gra, a jeżeli nawet próbuje, to końcowy efekt w wydaniu tegorocznej płyty The Tangent bije te wszystkie próby na głowę. Mało tego, w trakcie słuchania tego albumu wyczuwa się pewnego rodzaju tajemniczość i niedostępność, ten szczególny sekret, tę magię, która sprawia, że mimowolnie pojawia się uczucie, iż doświadczamy czegoś wyjątkowego.

Na koniec mała uwaga na marginesie. Jesteśmy w połowie 2013 roku. Gdzie tam jeszcze do podsumowań i wyborów najlepszych płyt roku! Mam jednak wewnętrzne przekonanie, które graniczy niemal z pewnością (i tu mogę iść z każdym o zakład), że o ile utrzymana w podobnym duchu, skądinąd bardzo udana, tegoroczna płyta Stevena Wilsona „The Raven That Refused To Sing (And Other Stories)” znajdzie się w czołówce wszelkich progrockowych rankingów, to wcale nie jestem pewien, że tak samo stanie się w przypadku najnowszego dzieła zespołu Andy Tillisona. A przecież, patrząc na to obiektywnie, „La Sacre Du Travail” praktycznie w niczym jej nie ustępuje. I tego właśnie nie rozumiem. Ale nikt przecież nie mówił, że dzisiejszy świat jest sprawiedliwy. Zresztą poczekajmy 6 miesięcy. Być może się mylę i jakimś cudem okaże się, że muzyczna sprawiedliwość jednak istnieje na tym świecie…

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!