Po sukcesie debiutanckiego „Face Value” Phil Collins zaczął funkcjonować w opinii publicznej jako licząca się gwiazda pop. Wydawało się, że w zaistniałej sytuacji każda płyta sygnowana jego nazwiskiem, bądź nazwą Genesis, jest w stanie przynieść ogromne pieniądze, jeśli tylko znajdzie się na niej przynajmniej jeden hit na miarę „In The Air Tonight”. To osłabiające większe ambicje przekonanie, wygodne zwłaszcza wtedy, gdy kalendarz jest do granic napięty, nie udzieliło się jednak Collinsowi – czego dowodem okazał się być jego drugi solowy album, zatytułowany „Hello, I Must Be Going!”.
Wiele można by wskazać podobieństw tej płyty do „Face Value”, już sama chociażby różnorodność stylistyczna, skądinąd inteligentnie poprowadzona, zbliża do siebie oba tytuły. Jeśli by jednak opatrzyć album etykietą „sequelu”, to jedynie ze świadomością, że jest to sequel niewiele ustępujący poprzednikowi, a o żadnej kalce nie może być mowy. Owszem, nie mogło być wątpliwości, że perkusista Genesis spróbuje zbudować pewne rzeczy na najbardziej docenionych rozwiązaniach z debiutu – tym samym na albumie musiały pojawić się echa „In The Air Tonight” – w znakomitym, agresywnym „I Don’t Care Anymore” oraz szelmowskim „Thru These Walls” słychać je wyraźnie. Z całą pewnością inspiracje własnym megahitem nie są tu jednak efektem próby pójścia Collinsa na łatwiznę – powstały bowiem utwory doprawdy fascynujące.
Wyeksponowana na pierwszej płycie fascynacja muzyką spod znaku Earth Wind & Fire, opartą na brzmieniu instrumentów dętych (tutaj zresztą ponownie obsługiwanych przez członków tegoż zespołu) - powraca, choć w kontekście samej stylistyki, bez powielania schematów kompozycyjnych. Ponownie daje Collins wyraz swojej sympatii również wobec jazzu – instrumentalny „The West Side” to już jednak bardziej nastrojowy, „wieczorny” utwór, aniżeli jego rzekomy odpowiednik z „Face Value” – żywiołowy „Hand In Hand”. Nie zabrakło także i balladowej, przepięknej miniaturki - w „Why Can’t It Wait ‘Til Morning” jest jednak więcej nadziei, aniżeli w zgorzkniałym, pełnym żalu „You Know What I Mean” – zresztą, poza wyjątkami, emocje drugiego albumu coraz dalsze są od przepełnionych goryczą słów o obumierającym uczuciu, które w dużym stopniu cechowały debiut.
„Hello, I Must be Going!” to jednak nie tylko twórcze echa pierwszej płyty Collinsa, na albumie znalazła się garść równie dobrych kompozycji nie dających się jednoznacznie skojarzyć z czymkolwiek z debiutanckiego krążka, by wspomnieć choćby zaśpiewaną przez Collinsa proletariacką gwarą, oparty na melodyjnym riffie i ozdobiony ciekawym solo Daryla Stuermera „Like China”, czy mroczną i potężną, grzmiącą uderzeniami w kotły „Do You Know, Do You Care?”. Podobnie, jak w przypadku debiutu, tak i na drugim albumie sięgnięto ponadto po cudzą piosenkę, jednak tym razem, nie ostatni zresztą raz w karierze wokalisty, stała się ona przebojem numer jeden na albumie – Collins chyba nie mógł w bardziej bezpośredni sposób oddać hołdu ukochanej muzyce z Motown, jak poprzez nagranie coveru, który popularnością przebił oryginalny klasyk - mowa oczywiście o „You Can’t Hurry Love” grupy The Supremes.
Spośród wszystkich utworów na albumie, to właśnie „You Can’t Hurry Love” jako jedyny wpisał się w absolutny kanon najpopularniejszych piosenek Phila Collinsa. Dopiero następne płyty miały okazać się prawdziwymi kopalniami collinsowskich evergreenów, mimo to „Hello, I Must Be Going!” jest pozycją w dyskografii Collinsa bardzo mocną – nawet jeśli jeszcze nie tak przebojową, to skupiającą kilka spośród najciekawszych kompozycji z całej dyskografii artysty.