„…But Seriously” to czwarty studyjny album wokalisty i perkusisty zespołu Genesis. Płyta kontynuuje dotychczas podjętą drogę artystyczną Phila Collinsa. Z mojego punktu widzenia jest to o tyle szczególne wydawnictwo, gdyż to właśnie od niego zaczęła się moja przygoda z twórczością tego artysty, a potem grupy Genesis. Na krążku tym można znaleźć wiele elementów znanych z jego wcześniejszych płyt, np. sekcje dęte, czy też bardzo charakterystyczny sposób komponowania muzyki. Znajduje się na nim również kilka naprawdę przebojowych kompozycji.
Najbardziej rozpoznawalnym nagraniem na „…But Seriously” okazał się „Another Day In Paradise”. Ten poruszający problemy bezdomnych utwór początkowo bardzo mi się spodobał, lecz równie szybko spowszedniał za sprawą zbyt częstej prezentacji radiowej oraz zbyt przebojowej kariery. Równie dobrym, lecz mniej docenionym przebojem był „I Wish It Would Rain Down” z gościnnym występem Erica Claptona. Sekcje dęte atakują słuchacza już na początku płyty w utworze „Hang In Long Enough”. Podobnie też jest w wesołym i bardzo znanym „Something Happened On the Way To Heaven”, czy też dostępnym na japońskim wydaniu płyty „Heat On The Street” – kompozycji, która może się kojarzyć z filmowym „Two Hearts” (z filmu „Buster”). Na albumie nie brakuje również nastrojowych ballad, do których Phil ma wręcz idealny głos. „That’s Just The Way It Is” bardzo kojarzy się z twórczością Genesis, szczególnie z „In Too Deep” oraz napisanym na kolejną płytę – „Driving The Last Spike”. Podobną stylistykę utrzymuje „Do You Remember?” czy „Father To Son”. Najdłuższe na płycie nagranie „Colours” jest moim zdaniem rozciągnięte nieco na siłę i defacto składa się jakby z dwóch różnych piosenek.
Artysta starał się stworzyć płytę całkowicie przebojową i prawie mu się to udało. Album osiągnął wysokie notowania (1 miejsce na listach sprzedaży płyt, a w kategorii „płyta 1989 roku” trzecie miejsce na Wyspach Brytyjskich i drugie w USA). Fakt, iż niemalże połowa utworów została okraszona sekcjami dętymi może nieco drażnić słuchaczy. Niektórzy twierdzą, że to właśnie takimi pomysłami Phil zniszczył Genesis na wydanej kilka lat wcześniej płycie „Abacab”. Ale co było nie do przyjęcia na albumach Genesis, już na solowych krążkach Collinsa prezentowało się znakomicie.
Japońskie wydanie „…But Seriously”, prócz dwóch dodatkowych utworów (poza wspomnianym „Heat On The Street”, również krótką miniaturą muzyczną pełną sekcji dętych „Saturday Night And Sunday Morning”), charakteryzuje się zmienioną w stosunku do edycji europejskiej kolejnością utworów. Ponieważ kompozycje nie są ze sobą połączone i można ich słuchać oddzielnie, to inny układ płyty specjalnie nie razi. Taka koncepcja natomiast może być mocno drażniąca dla fanów rocka progresywnego, gdyż wydawnictwa złożone z piosenek, które można odtwarzać w dowolnej kolejności są raczej domeną muzyki pop.
Wielkie sukcesy na całym świecie, jakie osiągnął tenże album oraz pochodzące z niego liczne single dobitnie dowodzą komercyjnej drogi artystycznej obranej przez Phila. Ale warto pamiętać, że album „…But Seriously” okazał się ostatnim większym sukcesem komercyjnym Phila Collinsa jako artysty solowego. Warto też zaznaczyć, iż na tej płycie artysta odważył się poruszyć, zgodnie z tytułem, poważniejsze sprawy (jak np. wspomniany wcześniej problem bezdomnych), lecz nie jest to pierwsza tego typu inicjatywa z jego udziałem. Ale i tak o ogromnej popularności tej płyty zadecydowały liczne bardzo udane piosenki i idealne „wstrzelenie się” Collinsa w ówczesne mody i zapotrzebowanie rynku. „…But Seriously” wydaje się ukazywać tego artystę u szczytu jego możliwości twórczych.