Christmas 7

Blackfield - IV

Agnieszka Lenczewska

ImageIntro: Bo trzeba mieć dar pisania piosenek pop czyli twój trzyminutowy utwór dla mas świadczy o Tobie.

Przyznam się: czasami nie rozumiem progresywnej braci. Szukają dziury w całym, dzielą włos na czworo. Dywagacje, analizy, niemalże akademickie dysputy. Poszukiwania progresywności w popowych piosenkach. Jest progresywny guru (w tym wypadku Steven Wilson) zatem „mityczna progresywność i oddech geniuszu mistrza” jest dla wielu wyznacznikiem jakości. A jakoś tak „moi bracia w progresie” zapominają, że projekt muzyczny o nazwie Blackfield z założenia miał być „odskocznią” od potężnych riffów, patosu, monumentalizmu, przydługich solówek mających często przykryć mizerię kompozycji, i majestatycznych form muzycznych kojarzonych z prog rockiem.

Podnoszony przez wielu zarzut „upopowienia Blackfield” jest dla mnie absolutnie nietrafiony. Geffen wraz z  Wilsonem zawsze mieli ciągoty do ładnych melodii, popowej klasyki. Wielokrotnie wspominali o swoich inspiracjach muzyką pop. Szkoda, że niesłusznie (i za zasługi głównie Stevena) wrzucono twórczość Blackfield do szufladki „rock progresywny”, upchnięto w schemacie „elitarności muzyki”, przypięto łatkę. W tym całym uwielbieniu dla Blackfield zapomniano o najważniejszej osobie tego projektu: Avivie Geffenie. Facecie, który może śpiewać nie potrafi, ale za to posiada unikalny dar pisania hitów. Po to właśnie powstał ten zespół: miał dostarczać szlagiery w czasach, w których ze świecą szukać dobrze napisanej piosenki. Nigdy nie wymagałam od Blackfield długich form muzycznych. Ambicje muzyczne Wilson spełnia(ł) w Porcupine Tree, Bass Communion, czy solo, a Geffen nigdy „nie czuł” się częścią progresywnego świata. To zawsze był zespół „piosenkowy”. Zainspirowany rzecz jasna muzyką lat 60. i 70. (The Beatles, The Beach Boys, ABBA, The Kinks). Blackfield, jak zarzekali się zarówno Geffen i Wilson, miał być po prostu dotrzeć do nieco... innej publiczności. Proste teksty, ładne melodie, krótkie piosenki zamknięte w poprockowej, ale kunsztownej formie i wysmakowanych aranżacjach. Taki Blackfield uwielbiam. Naprawdę.

Nie podobała mi się trzecia płyta tej formacji. Welcome To My DNA było moim zdaniem wydane na siłę. Rzadko tej płyty słucham, w przeciwieństwie do dwóch pierwszych oraz czwartego albumu. Co z tego, że... DNA sprzedawał się bardzo dobrze. Zabrakło na nim po prostu dobrych... piosenek. Artystyczny niewypał? Wyczerpanie konwencji, czy może zmęczenie. Nieważne. Summa summarum: Wilson zajął się rozwojem swojej kariery solowej, a Geffen szlifował materiał, przekładał muzyczne puzzle a także zabawił się w jurora w izraelskiej wersji popularnego talent-show The Voice.

Co zatem z albumem numer cztery? Gdybym miała w jednym, prostym zdaniu opisać Blackfield IV to myślę, że zabrzmiałoby ono tak: Najeżony hitami, jak popularne ciasteczka bakaliami. Przystępny dla tzw. przeciętnego słuchacza, idealnie wplatający się w tło. Zestaw jedenastu piosenek, z których najdłuższa nie przekracza czterech minut. Wysublimowany minimalizm muzycznej formy w ładnym opakowaniu orkiestrowych aranżacji i nietypowych instrumentów. Zwiewne refreny, ładne melodie, konglomerat brzmień i muzycznych stylów (od pop rocka, alternatywy, aż po dubstep).

Jak zwykle w przypadku Blackfield płyta nie jest zbyt długa (niespełna 40 minut). Otwierające „czwórkę” Pills to najbardziej wilsonowski  utwór na płycie. Ładnie zachęca do zapoznania się z resztą piosenek. Akustyczne intro, frapujący refren i nieco frippowska solówka, słowem: klasyczny blackfieldowski utwór.

Kojarzące się z twórczością Fab Four Kissed by The Devil, niemalże stadionowe Sense Of Insanity (śpiewamy ooo, ooo i machamy łapkami), bardzo ładny, wybrany na pierwszego singla Jupiter mogą się BARDZO podobać. Geffen nie byłby jednak sobą, gdyby nie pokombinował. Wykorzystał niby zgrany motyw. Oprócz Wilsona zaprosił do nagrania gości. O ile „występ” Vincenta Cavanagh nie jest żadnym zaskoczeniem (przeurocze, zwiewne, oniryczne, bajkowe wręcz X-Ray), o tyle obecność na Blackfield IV jednej z ikon brit popu Bretta Andersona (Suede) może zaskakiwać. Ów pan, również urodzony w roku wydania Sierżanta Pieprza swoim unikalnym wokalem ozdobił Firefly. Nośne, ze znakomitym refrenem – słowem jeden z największych hitów Blackfield w historii (ten refren Moonshine over the mountain). Jonathan Donahue (Mercury Rev) zachwycił w przeuroczym muzycznym drobiażdżku  The Only Fool Is Me. Dźwięki harfy, melancholia i smutek w głosie. Może to i na wyrost określenie, ale to takie małe Love Of My Life drugiej dekady obecnego stulecia. Rzeczone, dubstepowe inspiracje słychać w zamykającym ten „znakomity album z hitami” After The Rain, utworze o bardzo optymistycznym wydźwięku. Po każdej zawierusze, ulewie, tornadzie wychodzi wreszcie słońce. Blackfield IV jest albumem kompletnym. Słuchacz (nawet ten, który nie wie, kim jest Wilson) może tej muzyki posłuchać, zachwycić się nią, nucić przy goleniu, biegać, prowadzić samochód. Słowem – żyć, funkcjonować z tymi dźwiękami w każdym aspekcie życia.

Że niby konfekcja? Ech, ci progresywni. Jak zwykle szukają dziury w całym.

Każde pokolenie miało swój „fajny” popowy zespół. W latach 70. była to ABBA, w hedonistycznych latach 80. norweskie A-ha trzymało wysoki poziom. Niech pokolenie siedzące na Fejsie posłucha sobie Blackfield. W świecie zdominowanym przez Justina Biebera, Nicki Minaj czy inne trzęsące tyłkami „wokalistki” tak wysmakowanych popowych utworów ze świecą szukać. Tak radośnie, optymistycznie Blackfield nigdy nie brzmiał. Po prostu trzeba tej płyty posłuchać.

Przy okazji: w przyszłym roku Blackfield planuje ruszyć w trasę koncertową. Do koncertowego składu dołączy również Steven Wilson. Co więcej, Blackfield z bosonogim w okularach pojawi się również w Polsce.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok