Zacznę od tego, że w odróżnieniu od tezy, która pojawiła się w recenzji Agnieszki Lenczewskiej, nie wydaje mi się, by “bracia w progresie” mieli kiedykolwiek specjalny problem z Blackfieldem. Świadczy o tym więcej niż ciepłe przyjęcie poprzednich płyt, ich wysokie miejsca w progresywnych plebiscytach i chyba większa popularność w artrockowych kręgach aniżeli poza nimi. Nie zmienia to faktu, że z najnowszą płytą Blackfield problem jednak niestety mam.
Bo trwa zaledwie 31 minut.
Bo Steven usunął się na nim tak wyraźnie w cień, że różnica w “procencie Wilsona” jest znacznie większa pomiędzy Welcome to my DNA, a IV niż między drugą, a trzecią płytą zespołu.
Bo wydawnictwo zawiera znacznie więcej odskoczni w kierunku britpopu i rocka spod znaku “gdzieś już to słyszałem” kosztem klasycznego blackfieldowego mięcha, które sprawiało, że był to projekt nie do pomylenia z czymkolwiek innym.
Paradoksem jest jednak to, że równocześnie “czwórkę” czarnopolan krytykować trudno. Bowiem skręt w stronę stylistyk, o których pisałem powyżej, nie musi przecież oznaczać niczego złego i w tym wypadku akurat niczego złego nie oznacza. Płyta nie nudzi i poza duetem niesłuchalnych potworków w środku z gościnnym udziałem Bretta Andersona (Firefly) i Jonathana Donahue (The Only Fool Is Me), właściwie nie ma takich momentów, gdzie tempo wyraźnie spada i można sobie ukradkiem poziewać. Przepiękne smyczkowe aranżacje jak zwykle u Blackfield cieszą ucho, Geffen znowu udowadnia, że ma talent do komponowania melodii, a udział Vincenta Cavanagh w uroczej kompozycji X-Ray (obok Lost Souls i Jupitera chyba najfajniejszej na płycie) należy do zdecydowanie udanych.
I na to już machnąć ręką nie jestem w stanie. Bo nawet gdyby szukając usprawiedliwienia założyć, że Aviv miał możliwość wyprodukowania tylko 31 minut muzyki, a czas, który Steven Wilson mógł poświęcić temu wydawnictwu był wyjątkowo limitowany, od muzyków tej klasy oczekuję przyłożenia się do tych 31 minut. A pod tym względem w porównaniu z poprzednimi płytami jest może nie przepaść, ale co najmniej solidna obsuwa terenu.
Zwróćcie również uwagę, w jaki niedbały sposób zaczyna się i kończy spora część utworów. Nikt nie zadał sobie trudu, by je jakoś ładnie zamykać; urywają się po prostu, jakby ktoś dłubał sobie w domowym studiu i nagle zadzwonił listonosz.
Uderza mnie w tym wszystkim to, że pomimo całej tej sytuacji z Wilsonem; pomimo tego, że przez pewien czas nie było wiadomo, czy Blackfield to właściwie przeszłość, czy nie; mimo niezbyt chyba optymalnych warunków powstawania tej płyty, mogła się ona wybornie wybronić. I poniekąd się broni, bo zawiera sporo ładnych, chwytliwych melodii i, jak już wspominałem, słucha się jej przyjemnie. Tyle że powód tego jest prozaiczny. Ci ludzie są tak cholernie utalentowani, że nawet jak się specjalnie nie przyłożą, wychodzi im z tego przyzwoita płyta. Pierwsza przyzwoita płyta Blackfield.