W 1983 roku, po zakończeniu długiej trasy koncertowej, zespół Genesis zabrał się za nagrywanie kolejnego albumu. Muzycy postanowili podążyć ścieżką wytyczoną przez poprzedni album („Abacab”). Zrezygnowano z żywych sekcji dętych, ale za to na niespotykaną dotąd skalę pojawiły się elektroniczne pady perkusyjne. Zmieniło się też podejście muzyków do nagrywania płyty. Całkowicie zrezygnowano z gotowych pomysłów – postawiono na improwizację. Czy było to dobre rozwiązanie? Zależy jak na to spojrzeć…
Podczas wspólnych sesji powstało wiele przebojowych kompozycji. Pierwszą jest rozpoczynający album utwór „Mama”. Wybrany na pierwszy singiel promujący album szybko stał się ogromnym przebojem i jednocześnie sztandarowym utworem Genesis. Ponieważ jest to bardzo długa kompozycja (około 7 minut), to taka długość teoretycznie dyskwalifikuje ją do prezentacji radiowej. Tak się jednak nie stało. Popularność singla z tą kompozycją doprowadziła do tego, iż krążek ten został wznowiony kilka lat później w wersji CD w dwóch wymiarach (tradycyjnym 5 cali i mniejszym - 3 cale) różniących się nieznacznie zawartością. Kolejną przebojową piosenką jest „That’s All”, lecz niestety jest to trochę nijaka i banalna kompozycja. Zostaje w pamięci jedynie jej początek i zakończenie, cała środkowa część, choć chwytliwa i melodyjna, po prostu spływa po odbiorcy. Taneczne brzmienia wspomagane elektronicznymi padami brzmią zupełnie nijak. O ile na poprzednim albumie pomysł na minisuitę niezbyt dobrze wyszedł zespołowi, o tyle na tym albumie nie tyle udało się umieścić minisuitę, co jeszcze stała się ona kolejnym sztandarowym utworem zespołu. Mowa tu oczywiście o „Home By The Sea” / „Second Home By The Sea”. Pierwsza część to przebojowa piosenka stworzona z myślą o formacie radiowym. Chwytliwa, przyjazna uszom melodia zadecydowała o popularności kompozycji. Ale tutaj pojawia się drobny zgrzyt – podobną melodię ma nagrany w tym samym mniej więcej okresie utwór Kena Laszlo pt. „Hey Hey Guy”. Ten fakt dowodzi wzorowania się młodych artystów na doświadczonych mistrzach. Ciekawiej wygląda druga instrumentalna część tej minisuity. Figura rytmiczna grana z użyciem elektronicznych bębnów stanowi podstawę kompozycji, do której po chwili dołączają kolejne instrumenty. Koncertowe wykonanie tego utworu jeszcze bardziej zyskało na sile dzięki duetom perkusyjnym Phila Collinsa z Chesterem Thompsonem. W końcowym fragmencie zostaje zaśpiewana jedna linijka tekstu i powraca charakterystyczny motyw z pierwszej części minisuity. To naprawdę świetny kawał muzyki nawiązujący do największych osiągnięć Genesis. Warto wiedzieć, że okrojona wersja „Second Home By The Sea” (bez końcówki z wokalem) trafiła 14 lat później na specjalne wydanie pierwszego singla Genesis z… Rayem Wilsonem. Kolejną przebojową kompozycją jest „Illegal Alien” – dynamiczna kompozycja traktująca o nielegalnych imigrantach. Początek utworu przypomina odtworzenie nagrania z taśmy w przyspieszonym tempie. A dalej mamy bardzo chwytliwą i wpadającą w ucho kompozycję, która jednak w uszy progrockowym ortodoksom wpaść jakoś nie chciała.... „Taking It All Too Hard” to nastrojowa ballada przypominająca chociażby „Man On The Corner” czy „Please Don’t Ask” z wcześniejszych płyt, lecz niestety nie dorównuje ona tym kompozycjom. Dalszy ciąg albumu „Genesis” stanowią już słabsze pozycje. „Just A Job To Do” to dynamiczna piosenka, ale nie posiada ona aż takiego potencjału, jak chociażby „Mama” czy „Home By The Sea”. Jak już wspomniałem wcześniej, na płycie zrezygnowano z sekcji dętych, ale w tym utworze mamy dźwięki syntezatorów stylizowane na dęciaki. Sporo jest też tam eksperymentów brzmieniowych, ale w efekcie nie przerodziły się one w coś nadzwyczajnego. „Silver Rainbow” to kolejna nastrojowa ballada nawiązująca do wcześniejszych dokonań zespołu, lecz wydaje się pusta - poza melodyjnym i wpadającym w ucho refrenem nic więcej specjalnego w niej nie ma. Kończący album „It’s Gonna Get Better” to już typowa zapchajdziura, którą zespół wykorzystał również jako stronę B singla „Mama”. Właściwie tej kompozycji mogłoby na tym albumie nie być, gdyż według mnie jest to zdecydowanie najsłabszy punkt programu płyty. Skądinąd, ciekawostką jest fakt, że na bazie końcowych fragmentów tegoż utworu osiem lat później powstał inny przebój zespołu Genesis – „Never A Time”, ale to już zupełnie inna bajka.
Reasumując i starając się ująć to w jak najbardziej obiektywny sposób, otrzymaliśmy przeciętną płytę, na której wyróżniają się jedynie niektóre utwory z jej początku, a właściwie ze strony A analogowego krążka. Zaś winylowa strona B obfituje w zdecydowanie słabsze pod każdym względem kompozycje. Dlatego warto pamiętać, że o olbrzymim sukcesie albumu „Genesis” oraz o rosnącej w gigantycznym tempie popularności zespołu zadecydowała tak naprawdę pierwsza część albumu, na której to panom Collinsowi, Banksowi i Rutherfordowi udało się idealnie połączyć sympatie starszych fanów z gustami młodzieżowych słuchaczy, którzy zaczęli kupować płyty Genesis jak ciepłe bułeczki.