Zaledwie rok fani Teatru Marzeń musieli czekać na następcę wspaniałego „SDOIT”. Jednak takiego albumu nie spodziewał się chyba nikt. Początkowo trudno uwierzyć, że to co słyszymy to właśnie muzyka DT. Uwierzyć tym trudniej, jeśli wcześniej godzinami słuchaliśmy „SFAM” czy „I&W”. „Train Of Thought” jest najbardziej metalowym albumem w historii tego zespołu. Jednocześnie jest albumem najbardziej spójnym.
Rozpoczynający całość „krótki”, bo 7-minutowy „As I Am” od razu pokazuje czego możemy się spodziewać. Ciężki charakterystyczny riff, przypominający chwilami Metallikę, wysunięty bas, schowane klawisze i mocna perkusja, która wydawać by się mogło jest uproszczona w porównaniu z tym co słyszeliśmy na poprzednich albumach. Jednak to tylko złudzenie. Utwór ten jest właściwie wprowadzeniem, a rozpoczęcie płyty nie mogło być lepsze. Bez chwili wytchnienia rozpoczyna się utwór drugi. „This Dying Soul” jest kontynuacją wątku rozpoczętego w„The Glass Prison”. Muzycznie jest podobnie jak w utworze pierwszym – ciężko i metalowo. Jednak pod koniec pojawiają się tu dobrze znane popisy solowe, które urozmaicają dość monotonny utwór. Wreszcie dochodzimy to utworu trzeciego, który według mnie, i nie mam co do tego wątpliwości jest arcydziełem i najlepszą rzeczą jaka trafiła na ten album. „Endless Sacrifice” rozwija się powoli. Na początku spokojna, czysta gitara i piękne solo Rudessa. W połowie utworu rozpoczyna się prawdziwe „dreamowe”szaleństwo. Owszem, nadal słychać tu wyraźnie inspiracje metalem, ale różnorodność i zmiany tempa nie pozwalają na chwilę nudy. Na kolejne mocne uderzenie nie musimy długo czekać. Następne w kolejności “Honor Thy Father” rozpoczyna się mocnym wejściem perkusji, która odgrywa tutaj decydujące znaczenie. Mike Portnoy doskonale pokazuje tutaj swoje nieprzeciętne umiejętności. Po najmocniejszym chyba utworze na płycie przychodzi czas na najspokojniejszy. “Vacant” jest jedynym utworem na “TOT”, do którego tekst napisał James LaBrie. Niestety mała aktywność twórcza wokalisty DT zdarza się już nie pierwszy raz, a szkoda... Ten trwający niecałe 3 minuty utwór jest świetnym wprowadzeniem do instrumentalnego “Stream Of Consciousness”, który bardzo kojarzy się z innym instrumentalnym dziełem - Metalliki (“Orion”). Zresztą te porównania nie moga dziwić ponieważ sam zespół przyznaje, że główną inspiracją przy tworzeniu tego albumu były dwie płyty - “Master Of Puppets” Metalliki i “The Number Of The Beast” Iron Maiden. Na koniec dostajemy najdłuższy, 14-minutowy “In The Name Of God”. Muzycznie ten utwór bardzo kojarzy mi się tytułem samej płyty. Początkowo bardzo powoli i ciężko rusza, by z każdą kolejną minutą pędzić coraz szybciej. Na końcu znowu zwolnienie i koniec albumu, który trzeba przyznać, chociaż początkowo bardzo zaskakujacy, pokazuje, ze tak grać może tylko jeden zespół.
Na pewno fani starszego oblicza Dream Theater mogą odczuwać małe rozczarowanie, bo z pierwszymi albumami tego zespołu “TOT” ma niewiele wspólnego. Ale jeśli komuś nie przeszkadza to, że zespół postanowił nagrać album bardziej metalowy i mniej skomplikowany niż poprzednie, to jestem przekonany, że satysfakcja ze słuchania jest gwarantowana. W zasadzie to słychać - choć może mniej wyraźnie, niż zwykle - że to ciągle styl znany z wcześniejszych lat, z tym że mniej tutaj melodii, a więcej ciężkich gitar. No i wiecznie skryty John Myung jst słyszalny o wiele bardziej niż to miało miejsce do tej pory.