„The Last Ship” reklamowana jest jako pierwsza od 10 lat „normalna” płyta Stinga. Tak w istocie jest, gdyż od wydanego w 2003 roku krążka „Sacred Love” artysta zajmował się wyłącznie „tematycznymi” projektami. A to na „Songs From The Labirynth” umieścił własne wersje utworów na lutnię renesansowego kompozytora Johna Dowlanda, a to na „In On A Winter’s Night” zaśpiewał kolędy, pastorałki i inne utwory o zimowej aurze, a to na „Symphonicities” wziął się za stare hity The Police… Dopiero teraz, po raz pierwszy od 10 lat, mamy możliwość zapoznania się z zestawem dwunastu premierowych piosenek skomponowanych przez Stinga.
Ale czy „The Last Ship” to faktycznie kolejny „normalny” album w dorobku naszego bahatera? Geneza krążka związana jest z musicalem, który Sting zamierza wystawić na Broadwayu w przyszłym roku. Większość piosenek z tego musicalu, po drobnych retuszach, trafia teraz do naszych rąk w formie długo oczekiwanego albumu. Plotka głosi, że skomponowanie muzyki i tekstów zajęło artyście ponad trzy lata. Długo, bowiem Stingowi zależało na tym, by jej duch wiernie oddawał realia pracy brytyjskich stoczniowców w latach 80. w jego rodzinnym Newcastle (tematem przewodnim musicalu ma być budowa ostatniego statku w zamykanej stoczni i wspólna wyprawa tym okrętem dookoła świata). Znane są robotnicze korzeni rodziny Stinga mieszkającej na Wallsend – typowo proletariackiej dzielnicy Newcastle. Po latach powrócił sentyment do rodzinnych stron, do społecznych korzenie oraz do szacunku dla znoju i poczucia wspólnoty klasy robotniczej.
I na albumie tym słychać to wyraźnie. Chociaż większość nowych nagrań ma typowe dla Stinga melancholijne piętno, liryczny posmak, który najlepiej smakuje w długie zimowe wieczory, to są na płycie takie momenty, które świadczą o tym, że wyraźnie obracamy się w tradycji marynistyczno-robotniczej. Sporo tej muzyki brzmi tak, jakby została nagrana w pubie, w którym stoczniowcy piją piwo, grają, tańczą i śpiewają. Najlepszym tego przykładem są utwory „What Have We Got” i „Ballad Of The Great Eastern” z wyraźnym „szantowym” zaśpiewem. Sporą niespodzianką jest przeuroczy, utrzymany w paryskim klimacie walczyk „The Night The Pugilist Learned How To Dance”. Mniej zaskakuje bossa nova „And Yet’ oraz kilka niespodziewanie pojawiających się recytacji w ”Language Of Birds” i osadzonym w celtycko-musicalowej atmosferze „Ballad Of The Great Eastern”.
Ale i tak najpiękniejsze w wykonaniu Stinga są nostalgiczne piosenki, chociażby takie jak miłosny temat „I Love Her But She Love Someone Else”, w którym nie dość, że powracają niektóre znane motywy z innych utworów z płyty „The Last Ship” (m.in. fragment refrenu singlowego nagrania „Practical Arrangement”), ale i wcześniejszych solowych hitów artysty – daję sobie głowę uciąć, że słyszę tu nuty, takty, a nawet słowa zapożyczone z „Moon Over Burbon Street” oraz „Soul Cages”.
Bardzo ciekawy to album, który zapewne nie wylansuje wielu ponadczasowych przebojów, ale na długi czas zapadnie w pamięć sympatyków ogromnego talentu tego wokalisty. A i tak niedługo pewnie „odkryjemy”, że nie mamy do czynienia z „normalnym”, a musicalowym albumem Stinga. I znów rozpoczniemy odliczanie w oczekiwaniu na prawdziwie nowy zestaw zwyczajnych, acz urokliwych piosenek pop, w których były lider The Police od trzydziestu lat czuje się zdecydowanie najlepiej…