Przy komponowaniu muzyki na poprzedni album muzycy Dream Theater mieli jasno określone zadanie – pokazać, że również i bez Mike’a Portnoya są w stanie tworzyć wielkie rzeczy. I choć płyta nie w całości była perfekcyjna, to lwią jej część wypełniły znakomicie wykoncypowane, błyskotliwe progresywne mini-suity, nie ustępujące tego typu kompozycjom z przeszłości grupy. John Petrucci i spółka udowodnili, co mieli do udowodnienia, wreszcie przyszedł czas na kolejny album, już nieobciążony wielkimi, pochodzącymi zewsząd wymaganiami. Ja sam oczekiwałem więc na odrobinę szaleństwa, próby poeksperymentowania, jak choćby w przypadku „Six Degrees Of Inner Turbulence”, przełamanie tabu hermetycznej stylistyki…
Tytuł płyty jednak nie pozostawił złudzeń - grupa wzięła się za tworzenie materiału ściśle wpisującego się w uznaną i zaakceptowaną przez fanów estetykę, co albumowi przyniosło, rzecz by można, tyle samo dobrego, co złego. Bo z jakkolwiek dobrymi kompozycjami nie mielibyśmy tu do czynienia, w wielu z nich pojawiają się reminiscencje konkretnych utworów z nieodległej przeszłości grupy, niekiedy wręcz coś w rodzaju autocytatów. Stylistyka stylistyką, ale powtarzanie niekiedy niemal identycznych układów nut, jak w starszych nagraniach, niełatwe jest do zaakceptowania w przypadku zespołu, z którego, jak się w wielu miejscach płyty również okazuje – ciekawych pomysłów na siłę wyciągać nie trzeba.
Nowego jest tu niewiele, choć w porównaniu z wieloma nagraniami z poprzednich płyt, ewidentna jest pieczołowitość, z jaką zespół podszedł do konstrukcji utworów. Grupa wyraźnie wyszła z założenia, że tam, gdzie teoretycznie powinno być krótko i rzeczowo, tak będzie w praktyce, co w efekcie dało album o jakieś dziesięć minut krótszy od średniej wypracowanej przez kilkanaście lat. Bardziej złożonym kompozycyjnie utworom nie udaje się sięgnąć tutaj długości ośmiu minut, a mimo to w sposób konkretny potrafią „wyczerpać temat”. Przede wszystkim jednak w potencjalnych „radiowych” piosenkach grupa ograniczyła się do niezbędnego minimum, nie mnożąc w nieskończoność niepotrzebnych taktów po to tylko, by przy singlowej edycji zwyczajnie je poprzycinać – a taka praktyka nie raz miała wcześniej miejsce.
Więcej przestrzeni z kolei Dream Theater zostawili sobie na potrzeby zamykającej album suity "Illumination Theory" – i tu również konstrukcja okazuje się przemyślana, aczkolwiek dość kontrowersyjna. Jak stwierdził John Petrucci, typowy schemat suit zespołu, w myśl którego środek kompozycji stanowi rozpędzona kawalkada dźwięków i popisów instrumentalnych, winna być zastąpiona czymś zupełnie odwrotnym. W tym celu wybrano jednak chyba najbardziej banalny i nudny z możliwych sposobów – kilka minut podniosłej orkiestracji poprzedzonej „klimatem” wydobywającym się z klawiszy Jordana Rudessa. Wielka szkoda, wszak subtelna, niespieszna improwizacja całego zespołu byłaby zdecydowanie bardziej na miejscu niż bezsensowny klin rozpruwający naprawdę solidną suitę na dwie części, sprawiający tym samym, że słuchanie jej w całości nie za każdym razem jest wykonalne bez użycia odpowiedniego przycisku lub przesunięcia igły.
„Dream Theater” nie jest z pewnością płytą, która zasługiwałaby na zaszczytne miano, jakim obdarowano ją, nadając taki, a nie inny tytuł. To solidne, „czwórkowe” dziełko dojrzałych artystów, którzy coraz dobitniej utwierdzają słuchaczy w przekonaniu, że na świeżość i eksperymenty czas już dawno u nich minął.