Spośród popularnych w progrockowym światku zespołów posiadających black- czy death-metalowe korzenie, a ze swoją pierwotną estetyką nie mających już od wielu lat nic wspólnego, norweski Ulver przedstawia się jako potrafiący zaskakiwać w bodaj największym stopniu. Formacja, która swój artystyczny Rubikon przekroczyła lata temu, przywilej swobody artystycznej wykorzystuje niestrudzenie i bez skrępowania. Po ubiegłorocznym flircie z dokonaniami psychodelicznych grup drugiej połowy lat 60., tym razem Norwegowie proponują coś z zupełnie innej bajki. Nowa płyta, zatytułowana „Messe I.X-VI.X” stanowi odzwierciedlenie doświadczenia koncertowej współpracy zespołu z orkiestrą kameralną.
Niech nikogo jednak nie zmyli fakt, że źródłem materiału wypełniającego album był wspólny występ Ulver z dwudziestojednoosobową orkiestrą – z „tradycyjnym” mariażem muzyki rockowej i muzyki poważnej nowa płyta Norwegów nie ma nic wspólnego. „Messe I.X-VI.X” skupia w sobie rozmaite inspiracje zespołu – od neoromantycznych i współczesnych symfonii, przez krautrock, po minimalizm i wysublimowany ambient. Nie trzeba wspominać, że w ten muzyczny konglomerat na dodatek wpisano treści sakralne, by niejako z urzędu posądzić formację o eklektyzm i rozbuchanie na granicy ryzyka.
Łatwo jednak w przedwczesnych ocenach o błąd, bowiem wielkim atutem płyty okazuje się być właściwy balans poszczególnych składowych. Brzmienia elektroniczne z partiami smyczkowymi równoważą się odpowiednio, bieg kompozycji jest przemyślany – jednym słowem, nic nie znalazło się tam, gdzie nie powinno było się znaleźć. Nawet fakt, że moment kulminacyjny oraz zamknięcie tegoż w większości instrumentalnego dzieła stanowią natchnione fragmenty wokalne, nie rozbija spójności i logiki kompozycyjnej całości, ale wręcz stanowi ideę jego wyjątkowości – to, co na albumie ubrane w słowa, intensyfikuje i uatrakcyjnia odbiór muzyki pozbawionej przekazu werbalnego – i na odwrót. W tym kontekście ograniczenie obecności wokalu Kristoffera Rygga do kilku minut trwania albumu nie powinno ani zaskakiwać, ani tym bardziej razić.
„Messe I.X-VI.X” nie należy do płyt najłatwiejszych w odbiorze, nie zawsze również jest w stanie trafić w odpowiedni dla prezentacji czas – nie tylko ze względu na swoją na ogół stonowaną atmosferę, daleką od rockowych reguł. To frapujący muzyczny strumień świadomości, który potrafi porwać swoją przedziwną, subtelnie sakralizującą aurą. Warto poświęcić zrozumieniu tej muzyki nieco więcej czasu, a przypominana raz na jakiś czas, będzie w stanie przysporzyć wielu wzniosłych emocji.