Grupa Echoes Of Giants pochodzi z amerykańskiej Montany i choć nagrywają i występują w czwórkę, jest właściwie triem, w skład którego wchodzą: Wes Bolton (gitary), Tracy Thomas (instrumenty klawiszowe i perkusyjne) oraz Rick Kaufmann (bas). Jest jeszcze czwarty członek ekipy w osobie śpiewającego Joeya Myersa, ale posiada on zaledwie status „gościnnego wokalisty”. Zacznijmy więc od gościa: Joey jest obdarzony dobrym, ciekawym głosem, niekiedy przypominającym swoją barwą znanego z Kompendium Steve’a Balsamo (w ogóle cały album posiada w sobie pewien pierwiastek wspólny z pamiętnym krążkiem „Beneath The Waves” Kompendium; szczególnie jego „rockową” częścią). Doskonale wpisuje się on w skomponowaną przez cały zespół muzykę, nadając jej ciekawy, chwilami wręcz intrygujący charakter. Aż dziwię się, że Joey to tylko „gość” na tym albumie. Być może na następnej płycie Echoes Of Giants będzie on już pełnoprawnym członkiem ekipy?
No właśnie, ekipy… Trójka muzyków tworzących podstawowy skład grupy to doskonale rozumiejący się team i wybornie współpracująca ze sobą machina, która albumem „At The End Of Myself” na pewno powalczy o miano największego (najciekawszego, najlepszego) progrockowego odkrycia AD 2013. Skomponowali i nagrali album długimi chwilami brzmiący wręcz idealnie, przykuwający uwagę słuchacza od pierwszej do ostatniej (64.) minuty. Stylistycznie utrzymany jest on w brzmieniach znanych z płyt Salem Hill, Spock’s Beard i wspomnianego już Kompendium. Gdyby dobrze się wsłuchać, to można też odkryć dalekie echa muzyki Pink Floyd i Genesis.
Generalnie na płycie przeważają dość melancholijne brzmienia. Są one zagrane w elegancki, dostojny, a przy tym bardzo przystępny i melodyjny sposób. Tak, płyta „At The End Of Myself” to rzecz miła dla ucha i naprawdę przyjemna w odbiorze. Choć skonstruowana jest w sposób, który z pozoru i na pierwszy rzut oka na stylowy digipack może temu zaprzeczać. Otóż, niczym dwie twarde okładki grubej książki płytę spinają dwie bardzo długie, wieloczęściowe kompozycje. Pierwsza, tytułowa, trwa 21 minut i 55 sekund i składa się z 7 części. Druga, „My First Breath”, to z kolei 15 i pół minuty (oraz 3 części) równie epicko brzmiącej muzyki. Pomiędzy nimi znaleźć można jeszcze 4 utwory, w tym chyba najlepszy w tym całym zestawie (przynajmniej pod względem melodycznym) „Let It Go”.
Grupa Echoes of Giants swoją debiutancką płytą zaprezentowała się progrockowej publiczności jako bardzo dojrzały, doskonale funkcjonujący zespół. W jego muzyce nie ma miejsca na jakiekolwiek niedoróbki czy niedopracowane elementy. Dźwięki, takty i frazy doskonale zazębiają się ze sobą, a album „At The End Of Myself” stanowi stylistycznie spójną całość, której słucha się z ogromną przyjemnością. Echoes of Giants to faktycznie jedna z najciekawszych nowych twarzy na mapie progresywnego rocka. Twarzy, której nie sposób nie zauważyć w tłumie innych. Mało tego, wyróżnia się ona nie tylko ze względu na swoją świeżość i nowość, ale posiada taki urok, że bardzo efektownie prezentuje się nawet na tle innych, dobrze już znanych i powszechnie lubianych artystów.