Ledwo co ukazała się nowa studyjna płyta Dream Theater, a już pojawiło się na rynku kolejne oficjalne wydawnictwo Nowojorczyków. Nagraną na dwóch koncertach w Buenos Aires latem 2012 roku pamiątkę z trasy promującej album „A Dramatic Turn Of Events” planowano pierwotnie wypuścić na wiosnę tego roku, koncertowy zestaw zatytułowany „Live At Luna Park” ukazał się ostatecznie dopiero w listopadzie.
Był taki czas w wydawniczej historii Dream Theater, kiedy kieszenie jego sympatyków skutecznie drenowano poprzez upamiętnianie każdej kolejnej trasy koncertowej trzygodzinnym albumem live, zapisanym tak w wersji audio, jak i w formie filmu video. W przypadku zapowiadanego już od wielu miesięcy „Live At Luna Park”, wydanego zresztą w jeszcze większej ilości konfiguracji nośnikowych, można jednak znaleźć powody, dla których obawy o wyczyszczenie portfela ustępują miejsca rzeczywistej ciekawości i ekscytacji.
Najważniejszym z nich jest fakt, że nowe wydawnictwo koncertowe Dream Theater daje wreszcie okazję w sposób naprawdę miarodajny ocenić, w jakim stopniu Mike Mangini, następca Mike’a Portnoya na stanowisku perkusisty, zgrał się z kolegami i jak sprawdza się w kompozycjach bezwzględnie kojarzonych z rytmiką określoną przez swojego poprzednika. Koncert z Argentyny może być pod tym względem tym bardziej obiektywny, że zespół w momencie jego nagrywania miał już za sobą ponad sto występów w nowym składzie. Film potwierdza to, co w pewnym stopniu można było powiedzieć nawet już po uczestnictwie choćby w koncercie poznańskim, który odbył się na początku ubiegłego roku: nie ma najmniejszych wątpliwości, że Mike Mangini wraz z kolegami z Dream Theater nadaje na tych samych falach – zarówno muzycznych, jak i mentalnych, wszak zrozumienie na scenie, jak i poza nią wydaje się być bezdyskusyjne. Koncertowe wydawnictwo jednak uwypukla kwestię, którą niekoniecznie da się wychwycić w sytuacji prezentacji muzyki na żywo, przy niejednorodnych warunkach akustycznych odbioru. „Live At Luna Park” bezlitośnie uwypukla prawdę, którą wszyscy wiedzieli, ale niekoniecznie wszyscy przyjęli do wiadomości – Mangini to perkusista o diametralnie innym stylu oraz podejściu do siły uderzenia niż Portnoy i, co za tym idzie - przebogaty repertuar zespołu powstały za czasów tego drugiego nie ma szans brzmieć tak jak dawniej, zwłaszcza że jego rytmiczna konstrukcja prezentuje się w tak bardzo odmienny, znacznie mniej tęgi i bardziej techniczny sposób.
Mierzenie się Manginiego z klasykami Teatru Marzeń może zniechęcić do obcowania z materiałem przede wszystkim sentymentalnie nastawionych, rzec by można - ortodoksyjnych wyznawców Mike’a Portnoya. Z czysto muzycznego punktu widzenia zespół w aktualnej konfiguracji bowiem brzmi świetnie, co zresztą znakomicie słychać dzięki wybornemu miksowi koncertu. Mimo rewolucji personalnej, jaka nastąpiła w szeregach zespołu przed trzema laty, języczek u wagi, jeśli chodzi o koncertowe wydawnictwo Dream Theater, nadal pozostaje ten sam – jest to mianowicie wokalna forma Jamesa LaBrie. Tradycyjnie, oceny będą różne, ale w moim przekonaniu, mimo zaskakująco dużej siły głosu i dwóch-trzech świetnie zaśpiewanych piosenek, jest to bodaj najgorsza oficjalna koncertówka w wykonaniu LaBrie. Tak krytyczna ocena być może jest efektem „pierwszego wrażenia”, które pozostawił na mnie otwierający koncert „Bridges In The Sky”, zaśpiewany w całości „obok”, niemniej jednak fatalne, a wręcz utrudniające odbiór fałsze wokalisty zdarzają się od początku do końca koncertu.
Sprawdzenie formy zespołu w nowym składzie, na pierwszym od pięciu lat wydawnictwie koncertowym - to jedno. „Live At Luna Park” można było wyczekiwać, z czystym sumieniem odkładając pieniądze, z jeszcze innego względu. Wydana w 2008 roku „Chaos In Motion 2007-2008” była publikacją pod względem zawartości wizualnej chybioną – pochodzące z rożnych występów materiały potrafiły znacznie różnić się jakością, w skrajnych przypadkach wręcz zbliżając się do cech niemal bootlegowych. Nowa koncertowa propozycja to film zdecydowanie odmienny – zarejestrowany na dwóch występach, dzień po dniu, za pomocą różnorodnie, niekiedy wymyślnie porozkładanych kamer, pokazuje to wszystko, co warto obejrzeć, podkreślając przy tym więź, jaką zespół stara się zbudować z publicznością poprzez nad wyraz częsty wgląd w jej reakcje, a nawet…wyświetlacze telefonów komórkowych.
Z pewnością mogło być lepiej, z pewnością James LaBrie mógł w nieco mniejszym stopniu psuć efekt poszczególnych kompozycji, niemniej jednak nowe wydawnictwo koncertowe Dream Theater to rzecz całkiem ciekawa – zarówno w swojej podstawowej części, jak i na bonusowym krążku, ale przede wszystkim bardzo wymowna - pokazująca pełen witalności i radości z grania zespół, daleki od nastrojów eksponowanych swego czasu w, jak się miało okazać, znamiennym teledysku do piosenki „Wither”. Choćby dla podziwiania tego ducha zespołu warto ów materiał obejrzeć.