Który z artystów na swojej solowej płycie potrafiłby zgromadzić tak słynnych wykonawców, jak Tony Levin, Geoff Downes, Gavin Harrison, Nick D’Virgilio, John Mitchell, Gary Chandler, Dave Meros i Martin Oxford? Toż to absolutna pierwsza liga progresywnego rocka. A muzyk, o którego pytam no wcale nie Peter Gabriel, John Wetton, Neal Morse, ani żaden inny artysta o równie renomowanym nazwisku. To znany dotychczas jedynie ze swojej wydanej przed dwoma laty płyty „Emotional Creatures: Part One” brytyjski muzyk, kompozytor, wokalista, gitarzysta i autor piosenek: Steve Thorne. Teraz na rynku ukazuje się drugi album, będący podobnie jak jego poprzednik, kolekcją przepięknie zagranych i zgrabnie wykonanych piosenek. Lista gości zaproszonych przez Thorne’a do nagrania „Part Two: Emotional Creatures” jest doprawdy imponująca i niewątpliwie nobilituje tego artystę w oczach całej prog rockowej społeczności. Gwarantuje też zarazem najwyższy poziom wykonawczy całego albumu. Ale to nie tylko dzięki udziałowi zaproszonych gości płyta Steve’a Thorne’a jest aż tak udanym wydawnictwem. To przecież sam Steve jest autorem wszystkich kompozycji, to on śpiewa we wszystkich utworach (poza trzema instrumentalnymi nagraniami), to wreszcie on sam własnoręcznie gra na różnych instrumentach (gitary, syntezatory, bass pedals, gitara basowa).
Steve uraczył nas kolejną, utrzymaną w podobnym klimacie co poprzednia, bardzo dobrą płytą (choć przyznam, że „Part One” chyba jednak nieco bardziej przypadł mi do gustu), zawierającą urokliwą, łagodną i niezwykle melodyjną muzykę. Właściwie wszystkie utwory stanowiące program albumu „Part Two: Emotional Creatures” mają piosenkowy charakter. Wprawdzie otwierający płytę „Toxicana Apocalypso” oraz dwa umieszczone mniej więcej w połowie płyty nagrania „6 a.m. (Your Time)” i „Solace” są utworami instrumentalnymi i przynajmniej ostatnie z wymienionych, głownie dzięki użyciu loopów i przeróżnych efektów akustycznych, ma pewne ambicje muzycznego eksperymentu, to na całej płycie króluje nastrój melodyjnego, piosenkowego grania. Steve nie jest najlepszym wokalistą jakiego słyszałem, ale śpiewane przez niego utwory mają w sobie sporo niepowtarzalnego pop rockowego uroku. Choć są też chwile, kiedy na płycie pojawiają się bardziej „progresywne” akcenty, jak np. w finale utworu „Hounded”, w którym za sprawą efektownej partii Martina Orforda na organach Hammonda robi się bardzo podniośle. Taki uroczysty nastrój panuje też w utworze „The White Dove Song”, który został zaaranżowany przez Thorne’a w bardzo patetyczny sposób. Słyszymy w nim sekcję smyczkową oraz sekcję instrumentów dętych. Trąbki skrzydłówki i rożki angielskie wykorzystane zostały w fantastyczny sposób. Tego trzeba koniecznie posłuchać. Brzmi to bardzo beatlesowsko. Bardzo angielsko... Na niewątpliwe wyróżnienie zasługuje też zamykający płytę rozbudowany utwór „Sandheads”. To od niego podobno zaczęła się przygoda Steve’a z muzyką. Stanowi on efektowne zwieńczenie tej niewątpliwie bardzo udanej płyty. Ale nie zapominajmy jeszcze o świetnej grze na perkusji Nicka D’Virgilio w „Toxicana Apocalypso”, uroczej mandolinie w „Great Ordeal”, przepięknej solówce Mitchella i natchnionej partii Geoffa Downesa na fortepianie w utworze „Crossfire”. Można by tak wymieniać i wymieniać...
Ładna to płyta, choć z pewnością nie będąca jakimś rewelacyjnym objawieniem w świecie muzyki prog rockowej. Ale czy każda dobra płyta musi takowym być? Czy nie wystarczy po prostu najzwyczajniej w świecie zachwycać się tym, co piękne i podane w niezwykle staranny i atrakcyjny sposób? Bo taki właśnie jest ten album. Każdorazowe spędzenie z nim godziny czasu będzie z pewnością dla każdego sympatyka dobrej melodyjnej muzyki niezwykle miłym zajęciem. Ach, i jeszcze jedno... Poszukiwałem na okładce nowej płyty Thorne’a znajomego Squonka. Niestety nie dostrzegłem go. Znalazłem za to pracowitą pszczółkę. Też ładna, ale to już jakby nie to samo...