Transatlantic - Kaleidoscope

Aleksander Gruszczyński

ImageNowy album supergrupy Transatlantic oczekiwany był przez fanów z niecierpliwością od ponad 3 lat. Po bardzo dobrym albumie „The Whirlwind” poprzeczka zawieszona była wysoko. Czy muzycy Transatlantic sprostali wyzwaniu? Możemy się o tym przekonać na najnowszym krążku noszącym tytuł „Kaleidoscope”. I zgodnie z tradycją, od panów Neala Morse’a, Pete’a Trewavasa, Roine’a Stolta i Mike’a Portnoya otrzymujemy istny… kalejdoskop muzycznych doznań.

Pierwsza płyta to 75 minut nagrań, które rozpoczyna ponad 25 minutowa suita „Into The Blue”. Pierwsze kilkadziesiąt sekund przywodzi na myśl Yesowe „Soon”, a gdy się rozkręci nadal naprowadza nas na te tory. Dopiero w 3 minucie doświadczamy soczystego, typowo transatlantyckiego riffu i nieco cięższego brzmienia. Słychać, że panowie są w formie, bo to, co nam serwują od pierwszych dźwięków godne jest miana klasy światowej. Tym niemniej zachwyt nie pozostaje na długo, bo tak jak umiejętności muzykom odmówić nie można, tak słychać, że to już gdzieś, kiedyś było. Konkretnie było na poprzedniej płycie Transatlantic, tylko tam zapakowano to w zgrabne, kilkuminutowe paczki, a tu dostajemy nieco nużący, szczególnie w drugiej części, utwór, którego nie ratują niestety nawet akustyczne fragmenty Neala Morse'a. Przed „The Whirlwind” brzmiałoby to odkrywczo, teraz można to najwyżej uznać za kontynuację tamtego projektu.

A skoro już jesteśmy przy wstawkach akustycznych, których na żadnej płycie Transatlantic nie może zabraknąć, to na „Kaleidoscope” pierwszą taką akustyczną piosenką jest „Shine”, która jednak swoim poziomem znacząco różni się od takiego „Bridge Across Forever” czy „We All Need Some Light”. Głównie dlatego, że jej środek to jazzujący riff, przechodzący w ścianę zdecydowanie nieakustycznego dźwięku. Tak jak dwa wymienione wyżej lekkie utwory z poprzednich albumów bardzo lubię, tak „Shine” jako całość mnie nie porywa, brakuje mu tego klimatu, który mają tamte dwa. A szkoda, bo ma potencjał.

Natomiast ciągle zastanawia mnie gdzie słyszałem już wstęp do „Black As The Sky”. Wydaje mi się, że coś podobnego było na którejś płycie The Flower Kings, co niechybnie oznacza, że w tym utworze dominującą rolę kompozycyjną odegrał Roine Stolt. I niestety znowu nie dostajemy nic specjalnie odkrywczego. Jak na niespełna siedmiominutowy utwór główny temat powtarza się stanowczo za często. Tak jak poprzednie dwie piosenki przynajmniej fragmentami pokazywały swój niemały potencjał, tak tutaj nie usłyszałem nic, co zwróciłoby moją uwagę. Owszem, nie jest to zły utwór, ale chyba… najsłabszy na płycie.

Wraz z malejącym czasem trwania kolejnych piosenek docieramy do najbardziej klimatycznej z nich – akustycznej „Beyond The Sun”. Tu można znaleźć to, czego brakuje „Shine”. Jest poważny nastrój, który zawsze cechuje kompozycje Neala Morse'a, jest uczucie i jest spokój, pomimo przejmującego tekstu. Dla mnie to prawdziwa perełka na „Kaleidoscope”. Szkoda, że taka krótka, ale gdyby była dłuższa byłaby chyba zbyt męcząca w odbiorze.

A na zakończenie zostaje najdłuższy utwór, tytułowy „Kaleidoscope”. To jest to, do czego zespół nas przyzwyczaił na poprzednich wydawnictwach – mocne uderzenie od początku, charakterystyczne, dynamiczne i zróżnicowane brzmienia i uzupełniający je śpiew wszystkich członków zespołu. Mamy tu do czynienia z klasyczną wieloczęściową suitą, gdzie w poszczególnych fragmentach mamy okazję poznać wirtuozerię każdego z muzyków. A tej nie brakuje. Być może specjalnie zostawili to co najlepsze na koniec kosztem wcześniejszych utworów? Trudno orzec, ale na pewno dostaliśmy soczyste danie główne.

Dla najbardziej wybrednych został jeszcze bardzo obfity deser, którym tradycyjnie jest drugi krążek, na którym znajdują się covery znanych i lubianych utworów innych wykonawców progresywnych. Zresztą rzadko różniących się znacząco od oryginałów, ale zawsze wykonanych z należytym kunsztem. Na tym albumie dostajemy transatlantyckie wersje „And You And I” Yes, „Can't Get It Out Of My Head” Electric Light Orchestra, „Conquistador” Procol Harum, „Goodbye Yellow Brick Road” Eltona Johna, „Tin Soldier” brytyjskiej grupy Small Faces, „Sylvia” zespołu Focus, „Indiscipline” King Crimson oraz „Nights In White Satin” The Moody Blues. Wszystkie utwory wykonane zostały z należytą uwagą, ale bez fajerwerków. Ten dodatkowy krążek to raczej pozycja dla fanów, ale za to zarówno fanów Transatlantic jak i zespołów, których utwory się na tej płycie znalazły.

Cały album jest niestety dość nierówny przez co zapewnia cały kalejdoskop muzycznych wrażeń – od znudzenia po euforię. Tym niemniej dla fanów powinna być pozycją obowiązkową, bo jednak jest to kawałek solidnej muzyki. Pozostaje tylko żałować, że grupa Transatlantic nie zagra w tym roku żadnego koncertu w Polsce, bo z reguły jej kompozycje wiele zyskują na żywo, więc niewkluczone, że i teraz by tak było.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!