Transatlantic - Kaleidoscope

Przemysław Stochmal

ImageSupergrupa Transatlantic nigdy nie sprawiała wrażenia formacji, której głównym założeniem byłby dynamiczny artystyczny rozwój. Założenie, iż spory odsetek fanów wyczekuje nowego materiału bez wygórowanych nadziei na coś zupełnie świeżego i nowego, ugruntowała długa, trwająca osiem lat przerwa pomiędzy wydaniem drugiej i trzeciej płyty – wówczas to z całą pewnością dla wielu sympatyków kwartetu raczej liczyło się to, czy Transatlantic w ogóle jeszcze coś wyda, nie zaś to, czy będzie w stanie sięgnąć nowych muzycznych horyzontów. Najnowsza, czwarta już studyjna propozycja zespołu zdaje się potwierdzać zachowawcze podejście formacji do tworzenia nowej muzyki – pozostajemy wciąż na tych samych, dobrze znanych terytoriach.

Po znakomitej próbie wpisania progresywnych pomysłów w strukturę konceptalbumową na płycie „The Whirlwind”, Transatlantic tym razem powrócił do schematu zestawienia w programie płyty suit z krótkimi formami. Stałe od dekad zagrożenie, że w ten sposób zespół zgromadzi niekoniecznie atrakcyjne przystawki dla dań głównych, tym razem się ziściło – trzy najkrótsze utwory na „Kaleidoscope” są na tyle przeciętne, że na dobrą sprawę w trakcie ich trwania, pomiędzy suitami spinającymi klamrą album, bez wielkiej straty można by oddalić się, by zaparzyć herbatę na wysłuchanie dalszego ciągu.

Gwoźdźmi programu są na płycie: dwudziestopięciominutowy „Into The Blue” oraz trwający prawie trzydzieści dwie minuty utwór tytułowy. Oba, mimo zbliżonych „gabarytów” zostały jednakże pomyślane w nieco odmienny sposób. Pierwszy z nich wbrew pozorom swoją konstrukcję opiera na zaledwie dwóch przewodnich tematach, zgrabnie cytowanych i wymienianych – z jednej strony mamy zwrotkowo-refrenowy schemat oparty na melodii charakterystycznej dla dokonań supergrupy i wszelkich artystycznych inkarnacji Neala Morse’a, z drugiej zaś podstawę do wariacji stanowi klasyczny, siermiężny hardrockowy riff. Obydwa elementy podlegają na tyle inteligentnym modyfikacjom, że w ciągu tych dwudziestu pięciu minut udaje im się uniknąć kuriozalnego efektu nużącej powtarzalności. Uwagę zwraca zwłaszcza rozwój tematów w samym środku kompozycji – melodyjna partia wyśpiewana namiętnie przez występującego gościnnie Daniela Gildenlöwa oraz instrumentalna wariacja na przewodnim riffie, wprowadzająca w atmosferę karmazynowego „Easy Money”, wykorzystująca zresztą jednakowe patenty.

O ile ta nie multiplikująca melodycznych motywów kompozycja brzmi solidnie, o tyle kompleksowa, zdecydowanie progresywna „Kaleidoscope” nie jest w stu procentach przekonywająca. Owszem, wydawałoby się, że znajduje się tu wszystko, czego sztandarowej suicie Transatlantic potrzeba, jednak tym razem tak imponujących rozmiarów kompozycja wydaje się być za mocno poklejona, miejscami wręcz gubi się logika progresywnych związków przyczynowo-skutkowych. Chciałoby się powiedzieć wprost – panowie z Transatlantic mogli poświęcić tytułowej suicie nieco więcej pietyzmu.

Co bardziej złośliwi po kontakcie z płytą „Kaleidoscope” zapewne powiedzą, że Transatlantic szybuje sobie w kółko. Jakkolwiek by to nie brzmiało, sporo w tym racji, ale z drugiej strony, skoro wciąż na progrockowym nieboskłonie prezentuje się w gruncie rzeczy nienagannie, niechaj nadal, raz na kilka lat wznosi się, aby w ten sposób polatać.

PS. W wersji limitowanej albumu, na dodatkowym krążku po raz kolejny pojawił się zestaw  coverów (wśród nich przykładowo interpretacja „Indiscipline” King Crimson z Mike’m Portnoyem w roli głównej). Tradycyjny sympatyczny deserek.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!