Porcupine Tree - Fear Of A Blank Planet

Artur Chachlowski

ImageJakże tu opisywać najnowszy album Jeżozwierzy, skoro na wiele tygodni przed swoją premierą został on już przez wielu okrzyknięty „albumem roku”? Myślę, że zespół Stevena Wilsona cieszy się tak ogromnym kredytem zaufania, iż w ciemno można już dzisiaj przyjąć, że „Fear Of A Blank Planet” będzie jednym z najbardziej wyczekiwanych płytowych wydawnictw 2007 roku. A co można powiedzieć po kilkakrotnym uważnym przysłuchaniu się muzyce wypełniającej najnowsze dzieło Porcupine Tree? Chyba tylko tyle, że to nie jest DOBRA płyta. To jest BARDZO DOBRA płyta. ZNAKOMITA. Wycyzelowana w najmniejszych szczegółach, wypieszczona, wysmakowana i faktycznie – zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami Wilsona – długimi chwilami zawierająca chyba najcięższą w dorobku Porcupine Tree muzykę. Płyta nie jest długa. Trwa 50 minut i składa się z 6 utworów, wśród których znajduje się jedna kilkunastominutowa suita. Album zawiera mnóstwo różnych barw i panuje na nim ogromna różnorodność muzycznych klimatów. I w różnorodności tej nie chodzi o to, że każdy znajdzie coś dla siebie, ale o to, że w swej stylistycznej spójności materiał wypełniający „Fear Of A Blank Planet” posiada niezliczoną ilość różnorakich odcieni, dzięki którym zespół prowadzi słuchacza po niezwykle szerokim spektrum swoich, wydaje się, nieograniczonych możliwości.

Literacka warstwa albumu dotyczy niebezpieczeństw czyhających na młodych ludzi początku XXI wieku. „Z gazet, telewizorów i internetu docierają do nas strzępki niezliczonych informacji, które wraz z dokonującym się wkoło postępem technologicznym zamiast prowadzić do coraz lepszej edukacji młodej generacji, przynoszą odwrotny skutek. Nadmiar informacji powoduje chaos w głowach, a gadżety codzienności, jak iPody, telefony komórkowe, gry video i internet, sprawiają, że nie docenia się rzeczy, które w życiu są najważniejsze. Zaczyna brakować szacunku dla spraw duchowych, a nawet i dla materialnych. Gdy byłem młodym chłopcem oszczędzałem każdy grosz, by kupić w sklepie wymarzony album. A potem z pietyzmem słuchałem go na okrągło i bacznie strzegłem, by przypadkiem go nie uszkodzić. Dzisiaj każdy dzieciak w 5 minut może załadować z sieci całą dyskografię Beatlesów, a następnie usunąć ją ze swego komputera, gdy tylko mu się ona znudzi. A dzieje się tak, dlatego że nie musiał wydać na nią ani grosza, ani nawet nie musiał pofatygować się do sklepu. Myślę, że to ta zła strona postępu, który dzieje się wokół nas. Dlatego tytuł nowej płyty jest z jednej strony komentarzem do otaczającej nas rzeczywistości, a z drugiej – mówi on o skutkach złych wyborów i kompromisów, które we współczesnym świecie dokonuje młoda generacja.” – tak w marcowym numerze magazynu „Classic Rock Society” mówi Steven Wilson. Interesujący wywiad, w którym artysta opowiada także o innych ciekawych tematach, związanych z premierą płyty „Fear Of A Blank Planet” oraz o ciekawie zapowiadającej się współpracy tria Portnoy – Akerfeldt – Wilson można znaleźć tutaj.

A jak brzmi muzyka za pomocą, której lider Porcupine Tree ilustruje zjawiska, o których opowiada w tekstach swoich utworów? Jak już wspomniałem, na program albumu „Fear Of A Blank Planet” składa się 6 utworów, które gdy słucha się ich niezależnie mogą wydać się dość zróżnicowane, ale jednak wszystkie utrzymane są w charakterystycznym „jeżozwierzowym” klimacie i właściwie ani przez moment nie ma się najmniejszych wątpliwości (no, może poza jednym utworem: „Sentimental”, w którym zespół zaskakująco zbliża się do brit popowego brzmienia spod znaku Manic Street Preachers skrzyżowanego z dalekimi echami Blackfield), że to muzyka grupy Porcupine Tree.

Płytę otwiera dynamiczny, potężnie brzmiący i rozpędzający się z każdą minutą utwór tytułowy. Posiada on tak chwytliwą linię melodyczną, że po kilku przesłuchaniach zaczyna ona sama grać w głowie słuchacza. Nagranie to odrobinę przypomina mi tytułową kompozycję z pamiętnej płyty „Signify”. Jestem pewien, że będzie to doskonały „opener” zbliżających się koncertów zespołu. Drugie nagranie na płycie, „My Ashes”, to bardzo ładna piosenka o lekko balladowym posmaku, a zarazem chyba najbardziej „radio friendly” utwór na płycie. Jego 5-minutowy rozmiar potwierdza moje przypuszczenia, że będzie on miał spore szanse znalezienia się na co ambitniejszych (np. chociażby na Trójkowej) listach przebojów. Utwór nr 3 na nowej płycie Porcupine Tree to „Anesthetize” – centralna, najdłuższa, a zarazem najważniejsza kompozycja na albumie „Fear Of A Blank Planet”. To wieloczęściowe dzieło wręcz poraża swoją siłą, potęgą brzmienia, niezliczonymi pomysłami i zmieniającymi się nastrojami. Rozpoczyna się ono dość niewinnie i spokojnie, po to, by po kilku minutach rozległy się pierwsze bardzo ciężkie gitarowe akordy. I właśnie ta ciężko, niemal heavy metalowo brzmiąca gitarowa partia na kolejnych 10 długich minut przejmuje we władanie całą kompozycję, to ona nadaje jej ton i rytm, by wreszcie w finale utworu, przeistoczyć się w niezwykle patetycznie i podniośle brzmiącą melodię, budującą nieuchronnie zbliżający się punkt kulminacyjny całej kompozycji. Te finałowe, bardzo spokojne i pompatyczne 4 minuty kompozycji „Anesthetize” to chyba najwspanialszy muzyczny moment całej płyty. Warto podkreślić, że w utworze tym solo na gitarze wykonuje gościnnie występujący na tym albumie sam Alex Lifeson z grupy Rush. Suita „Anesthetize” niesie ze sobą niesamowitą ilość ładunku emocjonalnego, spirala muzycznych emocji nakręcona jest dzięki temu do maksimum i dopiero następujący po niej utwór „Sentimental” – zgodnie ze swoim tytułem – przynosi kilka minut prawdziwego ukojenia. I to zarówno dla uszu, bo to bardzo spokojne i nastrojowe nagranie, jak i dla rozedrganych emocji, gdyż jego piosenkowy charakter idealnie tonuje nastroje. Napisałem już wcześniej, że przy pewnej dozie dobrej woli nagranie to mogłoby być uznane za nieomal „blackfieldowską” piosenkę, i moim zdaniem pasowałoby idealnie na wydaną niedawno „dwójkę” tego projektu. Po „Sentimental” mamy na płycie „Fear Of A Blank Planet” jeszcze dwa nagrania. Oj, dzieje się w nich naprawdę wiele. Bardziej zróżnicowany i mieszczący w sobie większy przegląd różnorakich nastrojów jest „Way Out Of Here”. Znowu zaczyna się on spokojnie, gdzieś tam leniwie plumkają syntezatory obsługiwane przez Richarda Barbieri, Wilson zaczyna śpiewać swoim natchnionym głosem, a w tle odzywa się jego akustyczna gitara, by po chwili cały zespół uderzył z maksymalną energią i zagrał niesamowitą melodię refrenu. Aż ciarki przechodzą po plecach. Potem, już w drugiej zwrotce głos Wilsona wspaniale lśni na tle doskonale brzmiących bębnów Gavina Harrisona i po chwili po raz kolejny słyszymy potężne dźwięki w refrenie, z których wyłania się porywające solo na gitarze. Ale to nie koniec, bo nagle nastrój wycisza się i… z ciszy odzywa się niesamowicie ciężki gitarowy riff. To nieomal ekstremalny heavy metal. A gdy wydaje się, że to już wszystko, co zespół przygotował w tym utworze, to niespodziewanie rozlegają się słynne „soundscapes” w wykonaniu… samego Roberta Frippa. I tak przez dobre dwie minuty niespodziewanie mamy w wykonaniu grupy Porcupine Tree prawdziwą jazdę w stylu techno z transowo brzmiącym basem Colina Edwina. No i na koniec mamy wreszcie finał całej płyty w postaci kompozycji zatytułowanej „Sleep Together”. Tu mogę wypowiedzieć właściwie tylko jedno słowo: majstersztyk. Majstersztyk w wykonaniu Wilsona, rewelacyjnie pracującej sekcji rytmicznej, lecz nade wszystko wspaniale grającego Richarda Barbieri. To, co wyczynia on w tym utworze na swoich syntezatorach nie ma nic równego sobie w całym odrobku Porcupine Tree. To Barbieri nadaje ton temu utworowi, z jednej strony transowo-bulgocacymi dźwiękami przygotowując doskonały podkład pod wokal Wilsona, a drugiej – wykonując niesamowite, nieomal szaleńcze, orientalne solo pełne orkiestrowego rozmachu. To nie Wilson, a właśnie Barbieri najmocniej błyszczy w tym utworze. To on skradł tu show liderowi Jeżozwierzy. A to dopiero niespodzianka! Lecz lepszego zakończenia swojego nowego albumu zespół nie mógł wymyśleć. Coś wspaniałego!

Na początku nie za bardzo wierzyłem opiniom, które w ciemno przyjmowały, że może to być szczytowe płytowe osiągnięcie w dotychczasowym dorobku zespołu. Potem trochę nie dowierzałem zapaleńcom, mówiącym, że w albumie „Fear Of A Blank Planet” widzą już teraz „płytę nr 1 2007 roku”. Ale po dokładnym zapoznaniu się z tym materiałem nie pozostaje mi nic innego, jak przyłączyć się do chóru entuzjastycznych głosów, które o nowym dziele Stevena Wilsona i spółki wypowiadają się w samych superlatywach. Świetna to płyta. Po prostu genialna. Tyle. Kropka.

A swoją drogą nie skończył się jeszcze marzec, a od początku roku ukazało się już tyle pięknych i wspaniałych albumów... 2007 rok chyba nie mógł rozpocząć się lepiej,

MLWZ album na 15-lecie Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku