Jonathana Luleya pamiętamy jeszcze z dobrze zapowiadającego się, aczkolwiek nieistniejącego już niestety zespołu Moth Vellum (grupa rozpadła się tuż po wydaniu zaledwie jednego albumu „Moth Vellum” w 2008 roku). Znamy także wydaną przed rokiem jego solową płytę „Tales From Sheepfather’s Grove”. Kilka miesięcy temu sformował on swój nowy zespół – Perfect Beings – do którego dokooptował wokalistę Ryana Hurtgena, klawiszowca Jesse Nasona, basistę Chrisa Tristrama i perkusistę Dickiego Fliszara. Ci dwaj ostatni zostali wyciagnięci z zespołów towarzyszących na koncertach odpowiednio Slashowi (Tristram) i Bruce’owi Dickinsonowi (Fliszar).
Piątka tak ciekawych indywidualności nadała muzyce skomponowanej przez Luleya i Hurtgena odpowiedniego szlifu i trzeba przyznać, że nagrała album o ogromnym potencjale, i to zarówno muzycznym, jak i literackim. Jego koncept opiera się na książce z gatunku science fiction „Tj and Tosc” autorstwa Suhaila Rafidiego i opowiada historię ludzkości w postapokaliptycznym świecie po totalnej zagładzie, w świecie, którym rządzą nowe technologie wymuszające na bohaterach całkowicie nowe podejście do uczuć, emocji, a nawet własnej tożsamości. Muzyka, którą słyszymy na płycie Perfect Beings doskonale pasuje swoim klimatem do tej futurystycznej historii. Ale nie dlatego, że słychać w niej ślady supernowoczesnych zdobyczy techniki realizacji dźwięku. Wręcz przeciwnie, grupa Perfect Beings raczej niechętnie sięga po „kosmiczne” efekty. Swoim stylem, brzmieniem oraz wykonaniem przybliża się raczej do klasycznych „złotych” czasów dla koncepcyjnych opowieści. Chylę za to czoła przez Amerykanami, bo z jednej strony ilekroć słucham ich debiutanckiego albumu, mam wrażenie jakbym przeniósł się w czasie w lata 70., a z drugiej – ani przez moment nie brzmi on archaicznie czy staromodnie. To duży plus tego wydawnictwa.
Na jego program składa się dziesięć kompozycji. Dziesięć dobrych, a nawet bardzo dobrych kompozycji. Utrzymanych w spójnym stylu, ale na swój sposób dość zróżnicowanych (są wśród nich utwory cięższe, jak i półakustyczne, dłuższe, jak i wyjątkowo krótkie, bardzo złożone i proste). W muzyce Perfect Beings pobrzmiewają delikatne echa twórczości Genesis, Marillion, ale przede wszystkim Yes (to głównie za sprawą gitar. Wyraźnie słychać, że idolem Luleya jest nie kto inny, a Steve Howe!). Co ciekawe, wśród stylistycznych inspiracji dość łatwo doszukać się konotacji z brzmieniem The Beatles i 10cc. I znowu, z jednej strony jest to zasługą stosunkowo prostego i przystępnego brzmienia (szczególnie w krótszych i mniej rozbudowanych formalnie utworach), a z drugiej – dzieje się tak za sprawą barwy głosu Ryana Hurtgena, który długimi chwilami do złudzenia przypomina Paula McCartneya, Johna Lennona i Erica Stewarta razem wziętych.
Debiutancki album grupy Perfect Beings to rzecz godna uwagi każdego szanującego się fana dobrej, progresywno-rockowej muzyki. Dojrzałe brzmienie, szczerość artystycznej wypowiedzi i bezbłędne wykonanie. Do tego łatwo zapamiętywalny i miły uszom klimat całej płyty. Czyż czegoś trzeba więcej? Wszystko to sprawia, że wpisuję Perfect Beings na moją prywatną shortlistę najciekawszych debiutów ostatnich miesięcy. Podoba mi się ta płyta. Jeżeli ktoś po przeczytaniu tej recenzji ma jeszcze jakieś wątpliwości, może posłuchać tego albumu albo za pośrednictwem strony internetowej zespołu lub za pomocą portalu Progstreaming. Polecam.