Minęły dwa lata, Ian Anderson wydaje kolejny album z premierową studyjną muzyką. Nowy materiał może być owocem cudownego skoku weny twórczej, wszak przez niemal dekadę od wydania ostatniego w pełni premierowego albumu studyjnego „Rupi’s Dance” (2003) niewiele się działo, może być również efektem świadomej próby zadośćuczynienia za chude lata, którymi nagrzeszył artysta przeciwko swoim sympatykom. Zawartość nowej płyty raczej wskazywałaby ewentualnie na tę drugą możliwość – „Homo Erraticus” jest bowiem na tyle słaba, że o żadnej ekstra-wenie w przypadku Andersona nie może być mowy.
Po powrocie po czterdziestu latach do postaci Geralda Bostocka na „Thick As A Brick 2”, Anderson zdecydował się powrócić do tegoż wyimaginowanego literata raz jeszcze. Oparcie idei albumu na „twórczości” Bostocka okazuje się być w zasadzie jedyną cechą w sposób ewidentny zbliżającą „Homo Erraticus” do całkiem udanego i interesującego dziełka wydanego przed dwoma laty. Zniknęła bogata paleta stylistyczna, zniknęły ciekawie zaprogramowane, mniej lub bardziej dosłowne melodyczne i aranżacyjne odniesienia do klasyków Jethro Tull, z „Thick As A Brick” na czele. Jest za to monotonnie, powtarzalnie i zupełnie bez wyrazu.
Uderza zwłaszcza zupełny brak pomysłów na linie wokalu – w niemal każdej kompozycji wyśpiewywane melodie do znudzenia cechuje charakterystyczny sznyt celtyckiego folku… Fakt faktem, Anderson praktycznie od zawsze kojarzony był z w różnym stopniu rozpowszechnionym łączeniem rocka z muzyką ludową, ale na obecnym etapie swojej kariery w owym łączeniu zdecydowanie się zapomniał, stawiając siebie tym samym na granicy kiczowatej ludyczności. Dla jednych wykoncypowanie wokalnych partii Andersona w ten sposób może dać efekt nachalny i drażniący, dla większości jednak najpewniej sprawi, że materiał prędko zacznie zwyczajnie nudzić. Dla mnie osobiście, poza ładną rockową balladą „Puer Ferox Adventus” i następującym po niej wesołym „Meliora Sequamur” nie ma na tej płycie nic specjalnie godnego uwagi.
Być może „Homo Erraticus” powstał za szybko. Być może uskrzydlony względnym sukcesem „Thick As A Brick 2” Anderson postanowił pójść za ciosem, wydając nowy album w możliwie najkrótszym czasie. W zasadzie powinniśmy się cieszyć, że progrockowemu dinozaurowi jeszcze się chce proponować swoim sympatykom nowe dźwięki. Ale w tym wypadku doprawdy ciężko tymi nowymi dźwiękami się zadowolić.