Source, The - Pricky Pear

Artur Chachlowski

ImageNajpierw małe przypomnienie. Mniej więcej 7 lat temu wychwalałem amerykańską grupę The Source za świeżość, zapał i energię oraz za całkiem udany debiut pt. „All Along This Land”, który prezentował się zaskakująco dojrzale, jak na tak młodych twórców.

Teraz zespół The Source odrobinę przegrupował swe szeregi (w zespole nie ma już basisty Nico Photos. Jego miejsce zajął Paul Long) i w 2009 roku (sam nie wiem czemu ta recenzja musiała czekać w kolejce do publikacji aż pięć długich lat) przypomniał się drugim w swoim dorobku albumem. Nosi on tytuł „Prickly Pear”, który oznacza – ni mniej ni więcej – nazwę przedstawionego na okładce płyty kaktusa. Nie pytajcie mnie o sens i znaczenie tego tytułu. Wiem tyle, co i Wy. Tym bardziej, że w tekstach pięciu umieszczonych na tym krążku utworów nie ma, przynajmniej bezpośrednich, odniesień do tej rośliny.

Tytuł tytułem, nie zgłębiajmy więc dłużej związanych z nim zawiłości. Skoncentrujmy się na samej muzyce. I tu również, przyznam to uczciwie, mam spory problem. Tak, jak z tytułem. Po wielokrotnym wysłuchaniu płyty „Prickly Pear” nie za bardzo umiem powiedzieć czy podoba mi się ona czy nie. Czy w przypadku tej płyty jestem na TAK, czy na NIE? Nie oznacza to jednak, że muzyka grupy The Source jest miałka i nijaka. Wręcz przeciwnie. Zespół, pomimo młodego wieku tworzących go muzyków i stosunkowo niewielkiego stażu, dopracował się wyrazistego brzmienia i chyba każdy, kto zetknął się z pierwszą płytą tej formacji, z łatwością rozpozna na „Prickly Pear” szereg charakterystycznych dla jej brzmienia akcentów. Jednym z najważniejszych wyróżników The Source jest ciepły i miękki głos wokalisty (i zarazem keybordzisty) Aarona Goldicha oraz gitarowe „wygibasy” Harrisona Leonarda, który gra, jakby był drugim Stevem Howe. Skład grupy, obok wymienionego już przez mnie Paula Longa, uzupełnia jeszcze perkusista Isaac Watts.

5 utworów, które wypełniają tę płytę to typowe progrockowe granie. Niby żadnemu z nich nie można nic zarzucić, ale na dobrą sprawę nawet po wielokrotnym wysłuchaniu niewiele zostaje z nich w pamięci. I sam łapię się na tym, że czasami lubię tę płytę, a czasami nudzi mnie ona jak flaki z olejem. Najbardziej podoba mi się zamykająca płytę kilkunastominutowa suita pt. „Castles In The Sky”. Ale ma ona też momenty, które jakoś mnie nie przekonywują. Nie wiem, być może zależy to od nastawienia, a może od nastroju (a może od aury za oknem? Gdy piszę ten tekst panują trzydziestostopniowe upały i przyznacie, że nie nastrajają one do słuchania muzyki o dosyć skomplikowanych liniach melodycznych. Chociaż z drugiej strony klasyczne i niełatwe przecież w odbiorze „Opowieści z Topograficznych Oceanów”, które dla mentalnego kurażu puściłem sobie przed chwilą, momentalnie wprowadziły mnie – jak zawsze – w błogi nastrój), w każdym razie trudno jest mi wyrobić sobie jednoznaczny pogląd na ten album.

Dlatego chyba najlepiej będzie, by każdy, kto czyta te słowa spróbował na własne uszy przekonać się o wartości najnowszego dzieła grupy The Source. Nie jest to płyta zła, dlatego czas poświęcony na jej zdobycie oraz kilkakrotne jej wysłuchanie nie będzie czasem zmarnowanym. Ale już na pytanie, czy jest to płyta odkrywcza i czy robi na Was dobre wrażenie, musicie odpowiedzieć sobie sami…

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!