Sanctuary Rig - Khnosti

Artur Chachlowski

ImageDziwna sprawa z tą grupą Sanctuary Rig. Działa pod tą nazwą już ponad 10 lat, ale najwyraźniej funkcjonuje gdzieś na opłotkach prog rockowego środowiska w swej rodzimej Wielkiej Brytanii. Na próżno szukać tej nazwy w jakichkolwiek publikacjach, w programach festiwali i koncertów, niewiele pisze się o niej w kontekście wydanej już jakiś czas temu (oficjalna data premiery: 14 lipca 2008r.) płyty zatytułowanej „Khnosti”. Być może „niemuzyczny” i „nieprogresywny” tytuł sprawia, że pomijało się to wydawnictwo, mówiąc o prog rocku w Zjednoczonym Królestwie? I pewnie ja też nie zwróciłbym na nie uwagi gdyby nie klawiszowiec Sanctuary Rig, który jakiś czas temu przysłał mi ten krążek do zrecenzowania na łamach MLWZ. Sorry Mark, że czynię to dopiero teraz, ale sam nie wiem, czemu „Khnosti” tak długo przeleżał mi się na półce, pokrywając się już nieprzyzwoicie grubą warstewką kurzu.

Dzisiaj nadrabiam tą zaległość i od razu piszę, że warto zwrócić uwagę na ten zespół i na omawiany przeze mnie album. Muzyka, którą na nim słyszymy to być może nie prog rock najczystszej próby, ale jest to kolekcja dobrych, melodyjnych, rzetelnie zagranych piosenek o typowo rockowym i bluesowym charakterze.

Ktoś pewnie powie: „ładne mi piosenki!”, skoro większość z nich trwa po 8 i 9 minut, ale od razu odpowiadam: słuchając ich nie dostrzega się typowo progresywnego zadęcia, epickiego rozmachu czy jakichś mocno rozbudowanych partii instrumentalnych. Wszystkie one mają konstrukcję dobrych blues-rockowych piosenek, co z pewnością żadną wadą nie jest. Szczególnie, że Sanctuary Rig, jak na grupę przyznającą się do progrockowych korzeni, „czuje bluesa” jak mało kto.

Skład zespołu kształtował się dość długo. Tworzą go muzycy wywodzący się z tribute bandów In The Cage i Brain Salad, którzy najpierw sformowali grupę o nazwie Magic Circle, potem The Occupiers, w międzyczasie funkcjonowali jako Vella, by wreszcie w lipcu 2004 roku zakończyć te zmiany pod szyldem Sanctuary Rig.

Minęło jeszcze trochę czasu, zanim wykrystalizował się obecny, czteroosobowy skład zespołu: Jim Faupel (v, g), Paul McNamara (bg), Mark Rae (k) i Richard Slade (dr). Od 2005 roku zespół zaczął regularnie występować na żywo, a na próbach powstał materiał, który w listopadzie 2005r. postanowiono zarejestrować w słynnym Welwyn Garden City Studios pod czujnym okiem legendarnego Boba Bradbury i na początku następnego roku Sanctuary Rig wydał na EP-ce „Sail On” cztery swoje pierwsze utwory.

Z przyczyn osobistych przez cały 2007 rok zespół zmuszony był zawiesić swoją działalność na kołku, ale gdy doszło do ponownego spotkania w sali prób okazało się, że każdy z muzyków przyniósł tak dużo nowego materiału, że nie było problemu ze skompletowaniem 14 najlepszych piosenek, które wypełniły prawdziwy, pełnowymiarowy (na 2 srebrnych krążkach znajduje się ponad 90 minut muzyki) debiutancki album pt. „Khnosti”.

Skąd taki dziwny tytuł tego wydawnictwa? Wewnątrz 16-stronicowej książeczki z tekstami poszczególnych kompozycji znajduje się coś na kształt przedmowy z wyimaginowaną historią, w której mówi się o tajemnej wyprawie w poszukiwaniu uświęconego khnosti („sacred khnosti”). Ale to tylko zmyłka i zabawa typową dla prog rocka konwencją. Otóż z tego, co wyjaśnił mi Mark Rae, wyraz „khnosti” nic nie oznacza. Co więcej, w utworze „Spy In The Atmosphere” znajduje się klucz do całej sprawy. Umieszczono tam nagraną wspak partię narracji, której słowa brzmią tak: „if you’re wondering what khnosti means, it means everything and nothing”.

Na tym nie koniec dziwnych łamigłówek związanych z tym albumem. Każdy z krążków składających się na to wydawnictwo ma swój własny podtytuł. Dysk nr 1 nazywa się „Jimpari”, a krążek nr 2 – „Famcrasl”. Tu rozwiązanie zagadki jest bardzo proste. Na tytuły te składają się dwie pierwsze litery imion i nazwisk członków zespołu.

Skoro rozszyfrowaliśmy już te wszystkie zawiłości, to przystąpmy teraz do omówienia samej muzyki wypełniającej album. „Justify” to dynamiczny opener utrzymany w stylu Creedence Clearwater Revival. Być może to skojarzenie wzięło się stąd, że głos Faupela przypomina mi trochę Johna Fogerty. „He And She (Again)” to oparty na bluesowym riffie numer ułożony na zasadzie dialogu mężczyzny i kobiety z fajnym solo na klawiszach. „Bring It On” to bardzo dobry utwór, kto wie czy nie najlepszy na całym wydawnictwie, bardzo patetyczny z wyeksponowanymi neoprogresywnymi syntezatorami. „Life Song” to piękna ballada, niemal „pościelówa”, z przemiłym solo na gitarze i patetycznym finałem (melotron!). Balladowy charakter ma też „The Man In These Clothes”, z tym, że to bardziej rozbudowane nagranie, bardzo dostojne i powoli rozwijające się, oparte na soczystym brzmieniu organów, a gdy wydaje się, że po pewnym czasie dobiegło już końca, to nagle rozpoczyna się ostra, kilkuminutowa jazda z zaskakującą sekcją instrumentów dętych. Rewelacja!

„Don’t Hurt Me” brzmi dość podobnie do poprzedniego utworu, z tym, że w połowie następuje groźnie brzmiącą partia narracji, po czym w samej końcówce niewinnie brzmiące dźwięki fortepianu wieńczą ten (w sumie dość dobry) utwór. „Mitchell And Shaw (Inverted)” to melodyjna piosenka, w której połowie znowu słyszymy – jako swoiste interludium - niezwykle fajne solo na klawiszach. Tym zgrabnym utworem – niewątpliwym kandydatem nr 2 na przebój (pierwszym jest otwierający całość „Justify”) dobiega końca pierwszy krążek tego wydawnictwa. Nastawiamy więc drugą płytę: otwiera ją nagranie „Long Haul”. To 6 i pół minutowa spacerockowa instrumentalna wyprawa w hiperprzestrzeń kosmiczną na statku dowodzonym przez niejakiego kapitana Jonathana Baggera. „Learn Again” to z kolei dobry bluesowy numer, znowu utrzymany w duchu Creedence Clearwater Revival, a może nawet Steely Dan… „Spy In The Atmosphere” też ma spacerockowy posmak, a w swej warstwie literackiej opowiada on o bezustannej inwigilacji mas poprzez różne sekretne obiekty elektroniczne, którymi naszpikowane są miejsca publiczne. „Just For The Record” to kolejny dobry bluesowy numer utrzymany w niezłym stylu. To jeden z lepszych utworów na płycie, trochę beatlesowski, trochę zeppelinowski, a trochę claptonowski. Z kolei „Louise” to pieśń, która nie byłaby nie na miejscu na albumach Marka Knopflera czy Boba Geldofa. Jej refren błyskawicznie wpada w ucho. Płytę wieńczy najdłuższy w tym zestawie, dwuczęściowy utwór „Dawn Of A New Days”. Część pierwsza to „The Dawn” - trochę zwariowana piosenka, niemal o kabaretowym wydźwięku, a część druga, „The Day”, to instrumentalna epicka melodia o bardzo podniosłym charakterze. Na deser grupa Sanctuary Rig zamieściła jeszcze, na samym końcu płyty, akustyczną wersję utworu „Louise”.

Na albumie „Khnosti” znajdują się utwory, które być może nie są jakimiś superprodukcjami ani supermelodyjnymi piosenkami, które błyskawicznie potrafią zapaść w pamięć. Wyraźnie słychać, że prawie wszystkie mają w sobie coś z bluesa, a właściwie rhytm’n’bluesa, a więc wywodzą się z klasyki muzyki rockowej. Lekko zachrypnięty głos Jima Faupela czasem przypomina Johna Fogerty’ego, czasem Boba Geldofa, czasem Roda Stewarta, a czasem Chrisa Normana (pamiętacie grupę Smokie?), a 12 utworów, które znajdują się na tej płycie, stanowi razem dość homogeniczną, utrzymaną w spójnym stylu mieszankę dobrego, zagranego solidnie, utrzymanego na przyzwoitym poziomie, rocka.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!