Filmowy kompleks świata artystycznego trwa w najlepsze. Nie wiem co jest głównym motorem napędzającym ten trend (pewnie pieniądze), ale fakt jest taki, że myślenie „wizualno - filmowe” spędza sen z powiek wielu twórcom spoza branży filmowej. Autorzy książek jeszcze przed napisaniem pierwszego zdania zastanawiają się któremu reżyserowi sprzedać swoją powieść, muzycy z kolei coraz częściej traktują swoją twórczość jako hipotetyczną ścieżkę dźwiękową do tak zwanego nieistniejącego filmu. Pomysł zrobienia filmu dominuje nad procesem twórczym. Ten trend trwa od ładnych kilku lat. Niestety, często ze szkodą dla dzieła. Najnowsza płyta zespołu Archive jest tego dobrym przykładem.
Archive to jeden z najciekawszych, najoryginalniejszych i najodważniejszych zespołów XXI wieku. „Controlling Crowds” (album z 2009 roku) należy do ścisłej czołówki najlepszych albumów ubiegłej dekady. Eklektyczny styl archiwistów łączący w sobie nieszablonową elektronikę z rockową zadziornością i trip-hopową rytmiką zelektryzował kilkadziesiąt tysięcy słuchaczy w całej europie. Archive to dziś gwiazda muzycznej alternatywy, zespół, czy może raczej kolektyw, który może sobie pozwolić na wszystko. Niczym Pink Floyd przed czterdziestoma laty. Tym razy „wszystko” sprowadziło się do przygotowania niedługiej, czterdziestominutowej porcji muzyki, która brzmi niestety, jakby ją wyrwano z kontekstu. Wrażenie to może wiązać się z faktem, że grupie chyba bardziej zamarzył się film niż płyta z muzyką. Twórczość Archive od zawsze miała w sobie filmowy potencjał, ale ten potencjał rodził się naturalnie. Tym razem grupa prawdopodobnie chciała przejąć kontrolę nad wizualizacją idei muzycznej, co sprawiło, że otrzymujemy album brzmiący niczym ścieżka dźwiękowa do filmu, który dopiero powstaje (pracuje nad nim hiszpański kolektyw NYSU), a bez niego broni się niestety co najwyżej średnio.
Dziwi mnie, gdy artyści z własnej woli ograniczają sobie wolność. Muzyk nagrywający płytę rockową może założyć sobie pewne wytyczne, aby trzymać się stylu i poziomu. Jego wolność jest ograniczona tylko w niewielkim stopniu. Ale gdy muzyk komponuje ścieżkę dźwiękową jest zniewolony konkretnymi potrzebami obrazu. I w taką niewolę wdali się ludzie z Archive. Zamiast stworzyć danie główne, kolejną znakomitą płytę zawierającą bogatą, samowystarczalną muzykę, przygotowali album z soundtrackiem, czyli ledwie dźwiękową przyprawę, która być może wzbogaci film, ale nigdy nie będzie dziełem samym w sobie. Zamiast homara w białym winie, otrzymaliśmy sól, pieprz, kolendrę i trochę parmezanu. Szkoda, bo archiwistów stać na dużo więcej.
„Axiom” to siedem utworów, w tym jedna repryza. Czterdzieści minut muzyki. Ot, mini album. Najmocniejszy punkt to otwierająca ballada „Distortad Angels”. Urokliwa, łagodna, choć podszyta olbrzymim niepokojem melodia podana jest tu z dużym uczuciem. Płynie niespiesznie na falach przeciąganych „smyków”, poganiana z rzadka posępnymi, głuchymi uderzeniami. To naprawdę ładne, wiele obiecujące otwarcie, z którego… niestety niewiele wynika. Sama ballada urywa się nagle, a Archive zaczyna swój wyrwany z kontekstu soundtrack. Przez pierwsze pięć minut, drugiego w kolejności, utworu tytułowego na tle posępnego, klawiszowego pomruku dzwonią dzwony. Zagrywka to typowo filmowa. Kompozycja nabiera kształtów dopiero w szóstej minucie, przeradzając się w przyzwoity, syntezatorowy kawałek instrumentalny. Niezły motyw gitary umiejętnie komponuje się tu ze zgrzytliwymi zagrywkami keyboardów. To jeden z mocniejszych fragmentów płyty – wyraźny pokaz siły drzemiącej w Archive – choć i tu można odnieść wrażenie, że do najwyższej formy grupie nieco brakuje. Od trzeciego tracku zaczyna się mielizna. Powtarzane motywy zamiast hipnotyzować zaczynają nużyć, brak wyrazistych kontrapunktów w kolejnych utworach wprowadza chaos, a efekt jest taki, że słuchacz po kilku minutach traci zainteresowanie muzyką. Nieco ciekawiej robi się dopiero pod koniec albumu, w balladzie „Shiver”. Tu znów dostajemy przyzwoitą, kompletną kompozycję, która będzie się broniła także poza ramami „ścieżki dźwiękowej”.
„Axiom” to oczywiście nie jest zła płyta. Archive to zbyt inteligentni i utalentowani twórcy, żeby wypuszczać bubla. Jest tu kilka niezłych melodii, intrygujących riffów syntezatorowych, bujających rytmów, ale całość sprawia wrażenie zbyt monotonne, zbyt jednolite, mało charakterystyczne. Poza tym, brakuje tego rockowego pazura, który tak pięknie uzupełniał „Controlling Crowds”, brakuje też różnorodności, tego eklektyzmu stylistycznego na granicy muzycznej schizofrenii, który sprawiał, że „Controlling Crowds” sam w sobie był pięknym dźwiękowym „filmem”, a nie tylko hipotetyczną ścieżką dźwiękową. „Axiom” rzecz jasna można, a nawet wypada posłuchać. Fani pewnie będą w miarę zadowoleni, bo album nie jest żadną rewoltą stylistyczną, ale dla szerszej publiczności obawiam się, że płyta ta okaże się „jedną z wielu”, przepadnie w natłoku innych premier i nie zagości na dłużej w odtwarzaczach. Szkoda, może następnym razem – gdy muzyczne utwory znów staną się dla archiwistów ważniejsze od wyimaginowanych filmowych scen – będzie lepiej. Bo naprawdę stać ich na więcej.