Saga to zespół nieśmiertelny. Kanadyjczycy działają nieprzerwanie od 1977 roku, niestraszne są im zmiany mód i muzycznych trendów, nie zaszkodziło im odejście (a następnie powrót) wokalisty Michaela Sadlera, ich okrętem nie wstrząsnęły też burze w postaci perturbacji personalnych w połowie lat 90. Dwa lata temu z wielką pompą i z niespodziewanie dużym sukcesem (m.in.13 miejsce na liście najlepiej sprzedających się płyt w Niemczech) świętowano dwudzieste studyjne wydawnictwo tego zespołu zatytułowane „20/20”. Po jego premierze Saga ruszyła w trasę, którą udokumentowano ze wszech miar udanym dwupłytowym albumem „Spin It Again! Live In Munich” (2013), a w międzyczasie zespół rozpoczął pracę nad nowym materiałem, który ukazuje się teraz na krążku zatytułowanym „Sagacity”.
Nie ma na nim praktycznie żadnych niespodzianek. To dobrze i źle. Dobrze, bo zawsze to miło spędzić blisko godzinę (dokładnie 50 minut i 50 sekund) z nową, znajomo brzmiącą, muzyką tego renomowanego zespołu. Źle, bo w swojej wieloletniej regularności Saga staje się zespołem do bólu przewidywalnym. Jeżeli porównamy „Sagacity” do płyt „Worlds Apart”, „Generation 13”, „10 000 Days”, czy „The Security Of Illusion” uważanych za czołowe pozycje w dyskografii zespołu, to nowy materiał na ich tle wcale nie wypadnie źle. Ale też nie poszerzy naszej wiedzy o muzyce tego zespołu, „Sagacity” nie przynosi wstydu, ale też nie wnosi nic nowego, ani też nie stanie się jakimś przełomem w karierze Sagi. Ot, po prostu dobra, solidna płyta. Dużo to, czy mało?
Osobiście jestem pozytywnie nastawiony do tego albumu. Albo – by być bardziej precyzyjnym – umiarkowanie pozytywnie. Nie ukrywam, że miło się słucha tej muzyki. Inna rzecz, że niewiele zostaje z niej w pamięci. Może tylko posiadający pierwiastek świątecznego hymnu „Press 9”, obdarzony ciekawą partią klawiszy „The Further You Go” czy wyróżniający się bardzo melodyjnym refrenem „On My Way” zwracają jakąś szczególną uwagę. Nie za wiele tego. Reszta układa się w solidny co prawda, ale dosyć mało zróżnicowany dźwiękowy strumień muzyczny, typowy dla dobrze znanego stylu grupy Saga. Co więcej, przed rozpoczęciem pisania tej recenzji sięgnąłem po kilka starszych pozycji w dorobku Kanadyjczyków. I co? Wydaje mi się, że śmiało można byłoby wymieszać poszczególne utwory z różnych płyt, poumieszczać je w przypadkowej kolejności i… też by to nieźle grało. Saga nie zmienia się ani na jotę. Powiem tak: nieźle słucha się tej muzyki, ale jestem pewien, że gdy tylko „Sagacity” trafi już na moją półkę z płytami, to pewnie nieprędko ponownie zawędruje z niej do mojego odtwarzacza.