Pierwotnie miał to być album No-Man – znakomita większość kompozycji wypełniających płytę „Abandoned Dancehall Dreams” przeznaczona była na wydawnictwo, które sygnować miał duet Bowness/Wilson. W pewnym uproszczeniu zapewne można by wytłumaczyć przyczynę zmiany takich właśnie planów napiętym grafikiem zajęć Stevena Wilsona. Na szczęście, ostatecznie udało się powstrzymać przejaw zjawiska, z jakim Tim Bowness zdaje się borykać przez całą karierę, a którym jest długie, czasem wieloletnie spoczywanie niektórych znakomitych muzycznych pomysłów na dnie szuflady – i tak oto napisane utwory złożyły się na program solowej płyty wokalisty.
Debiutancki album Bownessa zatytułowany „My Hotel Year” i „Abandoned Dancehall Dreams” dzieli dziesięć lat, w przeciągu których w karierze muzyka wydarzyło się wiele ciekawych i inspirujących artystycznych sytuacji – by wspomnieć choćby utworzenie i zaktywowanie nowego koncertowego zespołu No-Man, ucieleśnioną albumami współpracę z tak interesującymi artystami jak Włoch Giancarlo Erra czy muzycy estońskiego duetu UMA, lub wycieczkę w świat jazz-rocka w ramach projektu Henry Fool. Ciekawe doświadczenia zdobyte przez Bownessa nie mogły pozostać bez wpływu na formę, jaką otrzymał nowy album, który choćby w zestawieniu z intrygującym, aczkolwiek mocno homogenicznym debiutem, zaskakuje różnorodnością formalną i nastrojową.
Nie porzucając melancholii, do jakiej przyzwyczaił swoich sympatyków jako artysta solowy czy na ostatnich albumach No-Man, Bowness zwrócił się również ku bardziej ekspresyjnym formom art-rockowej wypowiedzi. Tak zatem obok kompozycji najdosłowniej wpisujących się w estetykę jego najsłynniejszego duetu (przywołajmy choćby posępny „I Fought Against The South”) lub przywołujących nastrojowe utwory popełnione wespół z Peterem Chilversem, znajdują się tu również i tak wyraziste tematy, jak rytmiczny, pełen niemal gabrielowskiej energii „The Warm-Up Man Forever”, czy szorstki w wydźwięku muzyki i tekstu „Beaten By Love”, w swojej metryce sięgający początków istnienia No-Man (obie kompozycje zresztą polscy fani mieli okazję usłyszeć na żywo przed dwoma laty w Krakowie). Próbę balansowania tego, co u Bownessa zwiewne z tym, co ma uderzać, najbardziej ewidentnie reprezentuje znakomity „Smiler At 50” – rozmarzony nastrój, błyskotliwa aranżacja, cudowna melodyka w sposób przedziwny ustępują nagle miejsca na wpół kakofonicznej ofensywie dźwięków, przywołującej na myśl podobne rozwiązania z pierwszych dwóch płyt Stevena Wilsona. Nie do pomyślenia choćby na takim „My Hotel Year”.
„Abandoned Dancehall Dreams” to będące konsekwencją znakomitego doświadczenia równoważenie odważniejszych pomysłów z tym, co w muzycznym świecie Bownessa niezmienne, wykoncypowane przy tym na perfekcyjnie piękne układy nut oraz porywające aranżacje, śmiało korzystające z orkiestracji i środków kojarzonych z muzyką sprzed czterech dekad (melotron/pianino Fendera). Całość niezmiernie udana, a w rozszerzonej edycji wzbogacona remiksami i odrzutami tak urokliwymi, że mogłyby one śmiało stanowić bazę dla kolejnej, nie mniej poruszającej produkcji. Nowy solowy album Tima Bownessa nie tylko rekompensuje brak zapowiadanego nowego albumu No-Man, ale w ogromnym stopniu potrafi zaspokoić potrzebę takiegoż wydawnictwa.