Carl Verheyen to kolejny po Marty Walshu mniej znany muzyk, który pojawił się w składzie grupy Supertamp pod sam koniec jej działalności. Usłyszeć go można na albumach „Some Things Never Change” (1997) oraz „Slow Motion” (2002), a więc na płytach uważanych za najmniej udane w całym dorobku Supertamp i postrzeganych – co do tego nie ma chyba żadnych wątpliwości – jako swoisty gwóźdź do trumny tego zasłużonego dla muzyki rockowej zespołu. Nie było w tym oczywiście żadnej winy Verheyena. Został on po prostu wynajęty, by zagrać na obu krążkach na gitarze i nie brał on udziału w procesie kompozycyjnym, który po odejściu ze składu Rogera Hodgsona wyraźnie odnotowywał tendencję zniżkową. Rick Davies bez swojego artystycznego partnera nie był w stanie udźwignąć ciężaru artystycznych wyzwań i praktycznie po 1985 roku Supertamp zaczął po prostu odcinać kupony od swojej przebojowej twórczości sprzed lat, nie dając swoim sympatykom powodów do radości w postaci wartościowych nagrań. Nowe produkcje były cieniem dokonań zespołu z okresu jego największej świetności, a więc z lat 1974-1983. Naturalną koleją rzeczy stało się najpierw ograniczenie działalności Supertamp do koncertów, a następnie zawieszenie jakiejkolwiek aktywności. Stan ten trwa już od kilku ładnych lat i nic nie wskazuje na to, by coś miało się w tym zakresie zmienić.
Ale nie o grupie Supertramp to opowieść, a o jej ostatnim gitarzyście, Carlu Verheyenie. Ukazała się właśnie jego nowa solowa płyta zatytułowana „Mustang Run”. To w pewnym stopniu wydawnictwo dość podobne do omawianego niedawno na naszych łamach albumu „The Total Plan” innego, związanego niegdyś z Supertampem gitarzysty, Marty Walsha. Też zawiera instrumentalną (jest jeden wyjątek – o nim za chwilę) muzykę gitarową zagraną przez Verheyena z towarzyszeniem licznego (ale nie aż tak licznego, jak w przypadku płyty Walsha) grona renomowanych artystów. Na perkusji grają Simon Phillips, Gregg Bissonette i Walfredo Reyes Jr., na Hammondach – Jim Cox i Mitchel Forman, na skrzypcach – Jerry Goodman, na gitarach basowych – Dave Marotta, Cliff Hugo i Stuart Hamm. Są tu jeszcze saksofoniści: Bill Evans gra w utworze „Forth Door On The Right”, a… John Helliwell, w „Bloody Well Right”.
I tutaj zatrzymajmy się na chwilę. Bo na twarzach znawców tematu (czytaj: biografii grupy Supertamp) zapewne pojawił się teraz ogromny znak zapytania. No bo przecież John Helliwell to wieloletni saksofonista Supertamp i to właśnie on pojawił się gościnnie w kompozycji, będącej swego czasu jednym z okrętów flagowych repertuaru grupy Supertamp. Przypomnę, że „Bloody Well Right” oryginalnie pochodzi z najsłynniejszej płyty Brytyjczyków – „Crime Of The Century” (1974). Proponuję sięgnięcie do działu KLASYKA po napisany przeze mnie kilka lat temu wspominkowy tekst o tym wydawnictwie (bezpośredni link tutaj), które do dzisiaj, ze względów, o których pisałem w tamtej recenzji, darzę przeogromnym sentymentem.
Ale wróćmy do nowej wersji „Bloody Well Right” przedstawionej przez Verheyena na płycie „Mustang Run”. Na okładce nie znalazłem informacji kto wokalnie produkuje się w tym utworze (jako „backing vocals” oznaczony jest jedynie Jesse Siebenberg – syn perkusisty Supertampu, Roba Siebenberga). Zgaduję więc, że główną linię melodyczną śpiewa sam Carl Verheyen. W każdym bądź razie nowa wersja tego popularnego przed laty nagrania jest niezwykle miłym akcentem łączącym czasy starego, dobrego Supertampu ze współczesnymi dokonaniami tworzących go niegdyś muzyków i ich utalentowanych potomków.
Płyta „Mustang Run” czerpie z wielu różnorodnych inspiracji Carla Verheyena. Dużo tu bluesa, jazzu, muzyki fusion, często brzmienia poszczególnych kompozycji wędrują gdzieś na terytoria zarezerwowane dla grup pokroju „power trio”. Ale co ciekawe, nawet jeżeli ktoś nie za bardzo przepada za tym rodzajem stylistyki, ze zdziwieniem przekona się, że jest to bardzo strawna i przyjemna w odbiorze muza, która, każdorazowo, gdy tylko płyta dobiega końca, powoduje, że ręka sama wyciąga się w kierunku przycisku PLAY. Powiem szczerze, że choć wielkim fanem tego rodzaju instrumentalnych produkcji nie jestem, to trzy kwadranse, które wielokrotnie spędzałem z płytą „Mustang Run” były dla mnie zawsze przeżyciem z gatunku wyjątkowych. Dzisiaj też kilkakrotnie słuchałem tego albumu. I zawsze po wysłuchaniu tych przyjemnych dźwięków, do głowy przychodzi mi taka myśl: jakie to byłoby miłe, gdyby wreszcie dokonał się wielki reunion grupy Supertamp. Oczywiście z Carlem Verheyenem, Marty Walshem, a najlepiej także z Rogerem Hodgsonem na pokładzie… Marzenia? Marzenia warto mieć. I warto w nie wierzyć…