Trzeba mieć tupet oraz mocno wierzyć we własne siły, żeby zatytułować swój debiutancki album „Greatest Hits”. I do tego dołożyć mu podtytuł „Volume 1”. Ale niech im będzie. Rickity to nowojorska grupa grająca klasycznego rocka, na czele której stoi basista Randy Pratt. Jego nazwisko powinno być doskonale znane sympatykom zespołów Cactus i Vanilla Fudge. O swoim nowym przedsięwzięciu mówi on tak: „Naszym celem było umiejętne wymieszanie rhythm’n’bluesa, jazzu i bluesa z riffami typowymi dla hard rocka. W tym celu zaprosiłem do zespołu kilku muzyków specjalizujących się w różnych gatunkach”. No właśnie... Główną wokalistką (choć przyznam szczerze, że musiało minąć trochę czasu, zanim uwierzyłem, że to faktycznie żeński wokal. Barwa głosu tej pani bardzo przypomina mi Burke’a Shelleya z grupy Budgie) jest czarnoskóra Perrita Kitson – doświadczona jazzowa i soulowa pieśniarka, dla której Rickity jest pierwszym rockowym zespołem w karierze. Za mikrofonem – trochę dla równowagi – towarzyszy jej męski głos, który należy do Paula Gifforda. Oprócz nich w zespole mamy jeszcze Teddy’ego Rondinelliego (gitara prowadząca), Neila Cicione (perkusja) i Paula Latimera (gitara rytmiczna i instrumenty klawiszowe). No i oczywiście Randy’ego Pratta na basie.
Całe przedsięwzięcie tego towarzystwa, które trafia do naszych rąk w postaci albumu „Greatest Hits Volume 1”, trzeba uznać za udane. Płyta zawiera solidną dawkę energetycznego hard rocka. Choć słychać w nim liczne naleciałości z innych gatunków muzycznych, to rockowa muzyka grupy Rickity zagrana jest bez żadnych udziwnień. Ubrana jest ona w formę zwięzłych, dynamicznych piosenek, w których każdy znajdzie dla siebie coś miłego: czy jest to ładna, wpadająca w ucho melodia, czy soczyste solo na gitarze, czy mięsisty riff, czy finezyjna gra sekcji rytmicznej, czy też bardzo dobre wokale – to wszystko tu jest. Nie ma tu prog rocka (to uwaga dla ortodoksyjnych Czytelników naszego portalu!), ale jest dobra muzyka, składająca się faktycznie z samych potencjalnych przebojów. Dlatego nie widzę nic pretensjonalnego w tytule płyty, a jego składnik „Volume 1” daje nadzieję, że Rickity powróci wkrótce z nową płytą.
Gdy spytacie mnie, który z tych dziewięciu „największych przebojów” grupy Rickity najbardziej przypadł mi do gustu, odpowiem, że podoba mi się świetny rockowy opener „Out Of Bounds”, bliski tradycji dobrej hardrockowej ballady „Heroin”, bluesujący „Maverick Lover”, totalnie zwariowany „Doin’ For Cash” (to taka literacka parabola do „Mamony” naszej Republiki), wpadający w ucho od pierwszego przesłuchania „Sizzle”, przebojowy do tego stopnia, że stopa mimowolnie sama wytupuje rytm „She’s The One” oraz oniryczny, wspaniale wykonany i umieszczony na samym końcu płyty „Black Limousine”. Co? Wymieniłem prawie wszystkie? Nie dziwcie się, wszak płyta ma tytuł „Greatest Hits”!