Dream Theater - Systematic Chaos

Artur Chachlowski

ImageDream Theater to prawdziwy zespół – instytucja. Złożony z pięciu charyzmatycznych osobowości muzycznych, elektryzujący publiczność każdą kolejną płytą, w umiejętny sposób budujący mosty pomiędzy prog rockowymi, a metalowymi słuchaczami. No właśnie, o ile wydany w 2003 roku album „Train Of Thought” zaszokował tych pierwszych, to „Octavarium” zaskoczyło tych drugich. Teraz nie wątpię, że nowe wydawnictwo Dream Theater zaskoczy zarówno jednych, jak i tych drugich. I to w bardzo pozytywny sposób.

Niniejszą recenzją nie zamierzam nikogo zachęcać do sięgnięcia po nowy album grupy Dream Theater. Nie zamierzam też nikogo przekonywać, że to dobry, bardzo dobry, a może najlepszy album w dorobku tego zespołu. Jestem pewien, że po pierwsze każdy zainteresowany i tak wejdzie w posiadanie krążka „Systematic Chaos”, a po drugie – każdy wyrobi sobie własne zdanie na jego temat. Myślę, że po takim oświadczeniu mogę już wreszcie zacząć pisać ten tekst, który nie będzie zwyczajną recenzją, a raczej zbiorem moich przemyśleń i wrażeń po zapoznaniu się z najnowszym dziełem tego czołowego zespołu spod znaku progresywnego metalu.

Pierwotnie wydawało mi się, że „Systematic Chaos” to kolejna mocna pozycja w dorobku Dream Theater, ale przy jednym istotnym uwarunkowaniu: po wcześniejszym „wymiksowaniu” z programu płyty utworów numer 3 i 4 („Constant Motion” i „The Dark Eternal Night”). Zaliczyłem nawet kilka podejść do tego albumu po opuszczeniu za pomocą programatora mojego odtwarzacza tych właśnie kompozycji, lecz po jakimś czasie zrozumiałem, że czegoś mi na tak okrojonej płycie brakuje. Brakowało mi swoistej równowagi pomiędzy cięższym (niekiedy wręcz ekstremalnie ciężkim) materiałem, a epicko-technicznymi popisami muzyków tworzących Dream Theater. Szybko więc powróciłem do słuchania płyty „jednym ciurkiem”, od pierwszej do 79 minuty i traktowania jej jako jednej, nierozerwalnej i kompletnej całości. Bo przecież taką miał być ona w zamyśle jej autorów.

1.      „In The Presence Of Enemies Part 1” rozpoczyna się od ostrej instrumentalnej czołówki. Nie brakuje w niej technicznych popisów wszystkich instrumentalistów, demonstrujących swoje nieprzeciętne wirtuozerskie umiejętności. W ostro zagranym intro pojawiają się motywy, które potem powrócą jeszcze w tej samej kompozycji, a także nieco później, w dalszej części płyty „Systematic Chaos”. Jordan Rudess szaleje na swoich klawiaturach w iście U.K.-ejowskim stylu, a John Petrucci rozpoczyna swój efektowny gitarowy „lot trzmiela”. Po 5 minutach do akcji wkracza James LaBrie i od razu robi się bardzo melodyjnie. I tak jest już do końca. Cały ten utwór jest doskonałym otwarciem nowego krążka Teatru Marzeń. Po osiągnięciu fenomenalnego punktu kulminacyjnego muzyka nagle wycisza się i słyszymy tylko szum wiatru. Od niego rozpocznie się druga część tej kompozycji, ale nastąpi to dopiero pod sam koniec albumu. Na razie zespół daje się nam nacieszyć tym, co pomiędzy nimi.

2.      „Forsaken” to utwór o chyba największym przebojowym potencjale na całej płycie. Jestem pewien, że co odważniejsze radiostacje, które będą chciały zaznaczyć fakt pojawienia się na rynku nowej płyty Dream Theater sięgną po to właśnie nagranie. Zachęci ich do tego zgrabna i zapadająca w pamięć melodia, jak i zaledwie pięciominutowy rozmiar tej kompozycji. To naprawdę doskonale skrojony numer z chwytliwym refrenem i przepiękną gitarową solówką Petrucciego.

3.      „Constant Motion”. Wytwórnia Roadrunner Records udostępniła ten kawałek jako darmowy download na kilka tygodni przed premierą albumu. Ściągnąłem go sobie i nie ukrywam, że po pierwszym przesłuchaniu miałem dość mieszane uczucia. Przyznam nawet, że utwór ten wręcz mnie zmroził. Martwiłem się, że na „Systematic Chaos” zespół poszedł w złym kierunku. Nie spodobało mi się to nieprzekonywujące brzmienie, dziwnie instrumentalne zawijasy, mało przejrzysta i zbyt natarczywie hałaśliwa melodia i te zbyt nachalne nawiązania do Metalliki... Bo przecież długimi chwilami LaBrie brzmi w tym utworze jak kopia Jamesa Hatfielda. Inspiracja? Hołd? Jakoś dla mnie to wszystko zbyt oczywiste, zbyt mało wyraziste, gitara Petrucciego za głośna (choć solówka – znów palce lizać!), a sposób w jaki Mike Portnoy ładuje po bębnach zbyt ekspresyjny, by nie rzec zbyt szaleńczy. Jak dla mnie to najsłabszy i najmniej wyrazisty punkt programu całej płyty.

4.      „The Dark Eternal Night” to ekstremalnie ciężki numer. Niewątpliwie najcięższy na albumie „Systematic Chaos”, a kto wie czy nie w całej dyskografii grupy. Jak już wcześniej wspomniałem początkowo niezbyt go lubiłem. Potem, po odkryciu pewnych głęboko pochowanych smaczków, nauczyłem się go lubić. Przede wszystkim odkryłem w nim melodie. W tej agresywnej i ciężkiej grze zespół Dream Theater w sobie tylko właściwy sposób potrafi przemycić wspaniale chwytliwy refren, potrafi zauroczyć pięknymi gitarowymi riffami, czy porywającą sekcją instrumentalną, w której niespodziewanie znalazło się miejsce na klasyczny ragtime. Nawet growling, za którym generalnie nie przepadam, zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Swoimi basowymi harmoniami zauroczył mnie też John Myung. Wprawdzie kompozycja ta nie stała się moją ulubioną na albumie „Systematic Chaos”, ale odnalazłem w niej szereg elementów, które pozwalają mi myśleć o niej jako o utworze, mimo całej jego drapieżnej metalowości, łatwo przyswajalnym, a już na pewno ze wszech miar unikatowym.

5.      „Repentance” to żal i skrucha. O tym opowiada tekst tego utworu. Skrucha za błędy popełnione w życiu. Żal za czyny, których się wstydzimy. Nie tylko sam James LaBrie o tym śpiewa. Jest w tym utworze sekcja z wypowiedziami wielu znanych osób (w tym między innymi Waszych ulubieńców: Stevena Wilsona i Mikaela Akerfeldta), która naprawdę robi spore wrażenie. Ale coś innego w tym utworze jest najbardziej zaskakującego (bo to moim zdaniem najbardziej zaskakujące nagranie w całym dorobku Dream Theater). Definitywnie zapomnijcie o metalu. Zespół włącza opcję „Psychodelia” i uderza w tę nutę przez pełne 11 minut, bo tyle właśnie trwa to nagranie. Jego ogólny klimat kojarzy mi się ze słynnym pinkfloydowskim „Set The Controls For The Heart Of The Sun”, pojawiają się w nim pewne akcenty (chórki!) przypominające chociażby „Damnation” grupy Opeth, a gitarowe frazy, w tym zapierające dech w piersiach gitarowe solo Petrucciego (pojawia się ono w 4 minucie i 39 sekundzie, zwracam na nie szczególną uwagę, bo chciałoby się, by trwało ono bez końca) ma w sobie coś z klimatu muzyki Jeżozwierzy. Zaskakujące w tym utworze jest jeszcze to, że autor tekstu, Mike Portnoy, sięgnął w nim po wersy otwierające utwór „This Dying Soul” z „Train Of Thought”: „hello mirror, so glad to see you my friend, it’s been a while...”. Gdy piszę tę recenzję nie mam jeszcze w ręku gotowej książeczki, ale przez skórę czuję, ze nagranie to dedykowane będzie Billowi W. i jego przyjaciołom...

6.      „Prophets Of War” jest utworem, który wyrywa nas z melancholii poprzedniej kompozycji. Do muzyki Dream Theater powraca dynamizm, znów jak brzytwa tną ostre gitarowe riffy, a w refrenie pojawia się nawet stadionowy zaśpiew. Znowu mamy tu growlingowy wokal, ale nie wiem co w nim jest takiego, że ani trochę mi on nie przeszkadza. Wydaje mi się nawet, że zdecydowanie ubogaca on tą kompozycję. Inna rzecz, że głos LaBrie w reszcie śpiewanego tekstu (traktuje on o okrucieństwach współczesnych wojen, a zespół wyraźnie rozprawia się w nim z interwencją w Iraku) brzmi krystalicznie czysto. James jest na płycie „Systematic Chaos” w wielkiej wokalnej formie. Przewodni muzyczny temat tego stosunkowo krótkiego utworu (6 minut) bardzo szybko zapada w pamięć i tak sobie myślę, że to kolejne po „Forsaken” nagranie z cyklu „radio friendly”. Bez żadnej urazy proszę. Bo podkreślam, że taki Dream Theater też mi się podoba. Tym bardziej, że niespodziewanie urywająca się melodia utworu „Prophets Of War” stanowi wstęp do kolejnego utworu na płycie. A jest nim prawdziwa muzyczna perła nad perłami.

7.      „The Ministry Of Lost Souls” to 15 minut, które wstrząśnie wrażliwymi duszami progresywnych fanów. Inna sprawa, że ekstremalni metalowi ortodoksi zapewne powiedzą, że to utwór zbyt cukierkowy. Ale chyba obie grupy rozumnych miłośników muzyki Dream Theater połączą się w stwierdzeniu, że to po prostu świetna kompozycja. Jedna z najwspanialszych, jakie wyszły spod pióra tego zespołu. Posiada on dostojny, bardzo spokojny wstęp z cudowną orkiestrową aranżacją Rudessa (nie wiem czemu, ale początkowy temat kojarzy mi się z muzyką z filmów o Bondzie) oraz szlachetnym śpiewem LaBrie. Wszystko rozpoczyna się jak uroczysta, podniosła ballada, by dopiero po 7 minutach cały zespół ruszył kanonadą sobie tylko znanych dźwięków, porywając słuchacza w niezwykłą instrumentalną galopadę, która narasta w klasycznym dreamtheaterowskim stylu. Prowadzi ona do epickiego finału z genialną wręcz partią Petrucciego i powracającym jak bumerang rewelacyjnym refrenem: „remember me, I gave you life...”, który wyśpiewywany jest natchnionym głosem przez LaBrie. W utworze tym jest wszystko: epika, liryka, dramat. Jest instrumentalne szaleństwo, jest finezja, jest symfoniczny rozmach. To Dream Theater w najlepszy wydaniu, u szczytu swoich możliwości. Ale przecież to jeszcze nie koniec płyty „Systematic Chaos”. Pamiętacie o szumie wiatru, który wybrzmiewał w zakończeniu pierwszej części „In The Presence Of Enemies”? Teraz motyw ten powraca zgodnie z tezą o przysłowiowej strzelbie, która gdy wisi na ścianie w pierwszym akcie, musi wystrzelić na samym końcu sztuki. I tak właśnie się dzieje. Bo oto rozpoczyna się blisko 17-minutowa druga część tego wspaniałego epiku.

8.      „In The Presence Of Enemies Part 2” startuje w bardzo powolnym tempie, gdzieś tam niewinnie plumkają sobie klawisze, jednostajnie dudni bas Myunga, pojawia się jakby lekko zaspany wokal i do tego wszystkiego dołącza wreszcie łkająca gitara. Po kilku chwilach słyszymy pierwsze dźwięki perkusyjnych talerzy. To znak, że trzeba się mocniej przytrzymać oparcia. Tempo zaczyna gwałtownie się rozkręcać. Nie mijają 3 minuty, a zespół jest już w swoim żywiole. Rozpoczyna się systematyczne (i absolutnie nie chaotyczne) budowanie podniosłego klimatu z niezliczonymi pięknymi melodiami, z powracającymi z części pierwszej tematami, z momentalnie zapadającym w pamięć złowieszczym refrenem: „Dark Master within, I will fight for you, Dark Master of sin, now my soul is yours, Dark Master, my guide, I will die for you, Dark Master inside...”. Sprawy nabierają jeszcze większego tempa gdzieś około 6 minuty, kiedy to zespół powraca do swojego ostrego, nieomal agresywnego brzmienia (czyżby znowu minimalny ukłon w stronę Metalliki?), LaBrie już nie śpiewa, a raczej wykrzykuje frazy tekstu, jak echo towarzyszy mu chór demonicznych głosów, a wszystko to zatopione jest w doskonale funkcjonującej instrumentalnej machinie zbudowanej z dźwięków dobywających się spod palców czterech muzyków. Nic dziwnego, że powszechnie uchodzą oni za najlepiej rozumiejący się zespół złożony z najlepszych na świecie indywidualistów. Rewelacja. Jest głośno, jest ostro, jest drapieżnie. Ale Dream Theater ani na moment nie zapomina o tym co najważniejsze w ich muzyce, cały czas słychać więc piękne melodie, każdy pojedynczy dźwięk ma tu sens, każda fraza pojawia się w danym miejscu w sposób nieprzypadkowy, tu wszystko jest precyzyjnie zaplanowane i przemyślane do końca. Cały czas czuć tę jedyną w swoim rodzaju atmosferę muzyki Teatru Marzeń. Ta szaleńcza instrumentalna jazda trwa około 8 minut, po to tylko, by ostatnie 3 minuty na płycie zespół zarezerwował na swoje grand finale. Maksymalny rozmach. Epickość posunięta do granic wytrzymałości. Ciarki chodzą po plecach, krew w żyłach płynie szybciej, serce bije w zawrotnym tempie, muzyka wciska w fotel... To chyba najwspanialszy epicki moment w twórczości Dream Theater. Po takim zakończeniu do głowy ciśnie się myśl, że to szczytowe osiągnięcie w całym muzycznym dorobku panów LaBrie, Petrucciego, Portnoya, Rudessa i Myunga.

Niezależnie od tego, jak kto będzie oceniać płytę „Systematic Chaos”, czy uzna je za arcydzieło, czy marną podróbę, jedno jest pewne: wobec muzyki wypełniającej ten album nie sposób przejść obojętnie. Gdy spytacie mnie wprost, odpowiem, że moim zdaniem to płyta z gatunku genialnych. Nagrana przez zespół znajdujący się w rewelacyjnej formie, będący u szczytu swoich artystycznych możliwości. Nie znaczy to wcale, że nie mam nadziei, że w przyszłości nie stworzy on czegoś równie lub jeszcze bardziej genialnego. Bo przecież na samym szczycie Dream Theater utrzymuje się już od wielu lat. No bo pokażcie mi drugi taki zespół, który w dwuletnich odstępach czasu dostarcza nam blisko 80 minut równie porywającej muzyki. Muzyki, o której jeszcze przed jej oficjalną premierą dyskutują tysiące fanów. Muzyki, którą z całą pewnością zachwycać się będziemy przez wiele długich lat.                                                                                   

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok