11 czerwca ukazuje się wreszcie długo oczekiwany nowy studyjny album grupy Galahad „Empires Never Last”. Z tej okazji zespół dokonał też reedycji swojego pierwszego kompaktowego krążka pt. „Nothing Is Written”. I uczynił to we współpracy z niezawodną polską firmą wydawniczą Oskar. Duże brawa dla jej szefów za operatywność.
Album „Nothing Is Written” ukazał się po raz pierwszy w 1991 roku. I choć był to płytowy debiut tego, już wówczas, czołowego brytyjskiego zespołu wywodzącego się z nurtu „odrodzenia progresywnego rocka”, to wcale nie zawierał najstarszego materiału w dorobku Galahadu. Takowy znalazł się na mini albumie wydanym jedynie w wersji kasetowej pt. „In A Moment Of Madness” w maju 1989 roku, wznowionym cztery lata później na płycie CD poszerzonej o 3 dodatkowe utwory.
Ale wróćmy do albumu „Nothing Is Written”. Ukazał się on w okresie totalnej płytowej progresywnej posuchy. Przynajmniej w naszym kraju. Za naszymi zachodnimi granicami nieśmiało kiełkowała moda na zespoły naśladujące Marillion. Wszak zespół ten, że przypomnę młodszym słuchaczom, pod koniec lat 80-tych sięgnął szczytów swojej popularności. Do Polski zaczęły docierać pierwsze echa muzyki zachodnich progresywnych zespołów. Wiedzieliśmy, że gdzieś tam, daleko działają Pallasy, Twelfth Nighty, Pendragony, Chandeliery, Aragony, Deyssy i inne zespoły. Czasem nawet jakiś utwór można było usłyszeć w radiu, ale żeby samemu móc zaopatrzyć się w płytę, absolutnie nie wchodziło to już w grę. Dlaczego? Po pierwsze albumy wydawane przez małe niezależne wytwórnie płytowe nie docierały jeszcze do Polski w oficjalnej dystrybucji, a po drugie – ceny importowanych płyt kompaktowych były wówczas nie na każdą kieszeń. Przypominam, że były to czasy dogorywającego kasetowego piractwa i nikomu nie śniło się wtedy o oficjalnych licencjach wydawniczych.
W owym czasie wpadł mi w ręce pewien francuski fanzine wydany w sposób przypominający drukowane na powielaczu czarno-białe ulotki. W fanzinie tym znalazłem kilkadziesiąt adresów pocztowych do tak zwanych „młodych zespołów progresywnych”. Nie namyślając się długo napisałem do nich w ciemno i po kilku tygodniach (znowu przypominam: to nie były jeszcze czasy ekspresowych emaili) na moje serdeczne pozdrowienia z Polski zaczęły nadchodzić odpowiedzi. Czasem wewnątrz listowej koperty znajdowałem płyty kompaktowe. Galahad odpowiedział jako trzeci w kolejności. Stuart Nicholson przesłał mi „greetings from England”, do których dołączył egzemplarz dopiero co wydanej płyty „Nothing Is Written”. I tak zaczęła się nasza wieloletnia znajomość. Tak też rozpoczęła się moja przygoda z Galahadem. Dodatkowe egzemplarze tego albumu, które Stuart przesłał mi parę tygodni później, podsuwałem Tomkowi Beksińskiemu i Piotrowi Kosińskiemu do ich programów muzycznych. Chwyciło. Były recenzje w miesięczniku Tylko Rock, radiowe prezentacje w RMF-ie i Trójce, była wreszcie, trochę później, bo jesienią 1993 roku, prywatna wizyta Stuarta w naszym kraju, w trakcie której odwiedziliśmy studio przy ulicy Myśliwieckiej w Warszawie, ogólnopolską radiostację z siedzibą na Kopcu Kościuszki w Krakowie, lokalne rozgłośnie radiowe, a także redakcję Tylko Rocka. Zawitaliśmy też do Zakopanego. Wyjechaliśmy kolejką na Kasprowy Wierch, spłynęliśmy tratwą po Dunajcu, obowiązkowo odwiedziliśmy Oświęcim. To były czasy... Nasza przyjaźń ze Stuartem trwa do dzisiaj i osobiście bardzo ją sobie cenię. Bo po prostu Stuart to fajny gość. Odpowiada mi też stylistyka i wrażliwość muzyczna proponowana przez jego zespół. Właściwie to wszystkie płyty firmowane przez Galahad przypadły mi swego czasu do gustu. Łącznie z tą pierwszą, która jest przedmiotem niniejszych rozważań. Nie ma co ukrywać, „Nothing Is Written” to album na swój sposób już dzisiaj klasyczny. W momencie swojej premiery, w 1991 roku, wydawał się bardzo marillionowski, ewidentnie wpisujący się w konwencję tego, co kilka lat wcześniej lansowali Fish i spółka. Nic dziwnego, takie wówczas panowały trendy. Zresztą Galahad i Marillion to bardzo ze sobą zaprzyjaźnione formacje. Wielokrotnie koncertujące razem, na pewnym teledysku Marillionu (zgadnijcie na którym?) można dostrzec baner z nazwą Galahadu, a po odejściu Fisha od Marillion Stuart uczestniczył nawet w konkursie na jego następcę.
O płycie „Nothing Is Written” napisano już niemal wszystko. Album ten to prawdziwy kanon neoprogresywnego rocka, a przy tym – obiektywnie rzecz ujmując – naprawdę bardzo rzetelne wydawnictwo. Każdy ma na nim jakiś swój ulubiony fragment, choć z reguły najczęściej powszechnie wyróżnianymi utworami są „Richelieu’s Prayer”, „AQABA” oraz balladowy „Don’t Lose Control”. Ale warto zwrócić też uwagę na otwierające całość epickie nagranie „Face To The Sun”, pełne politycznego krytycyzmu „Chamber Of Horrors”, czy zainspirowane zwinnością kocich ruchów Kate Bush w jej teledyskach „Evaporation”. „Nothing Is Written” to bardzo dobra płyta, od dawna zresztą nieosiągalna już na rynku. Teraz, dzięki wytwórni Oskar wznowiona w zremasterowanej i oczyszczonej wersji, dostosowanej do dzisiejszych czasów i do współczesnych wymogów techniki audio. Dodatkowo poszerzona w stosunku do oryginału o jedno nagranie – „There Must Be A Way”, a więc będąca repliką unikatowej japońskiej wersji tego albumu wypuszczonej na rynek przez Pony Canyon w 1992 roku. Dobrze, że znowu można nabyć ten album w sklepach. Starym weteranom rocka, którzy znają go na pamięć polecam sięgnięcie po niniejsze wznowienie ze względu na nowy mastering. Młodzieży, która nie zna wczesnych nagrań Galahadu powiem, by w ciemno brali ten album, bo naprawdę warto. A swoją drogą ciekaw jestem jak młodszemu pokoleniu spodoba się ta muzyka, wszak przez ponad 15 lat, które upłynęły od premiery płyty „Nothing Is Written”, wydarzyło się tak wiele w świecie muzyki prog rockowej…