Red Sand gra dalej. Nie zważając na pojawiające się zarzuty o wtórność, o regresywność, o hołdowanie dobrze sprawdzonym wzorcom i wielokrotnie słyszanym patentom. Kanadyjski zespół pod wodzą swojego lidera Simona Carona nie przejmuje się tym wszystkim. Gra swoje i czyni to w sposób, który zjednuje mu przychylność słuchaczy zakochanych w klasycznych neoprogresywnych klimatach. Red Sand szczególnie upodobał sobie atmosferę nagrań wczesnego Marillion. Wiedząc jaką estymą cieszyła się działalność tej grupy w czasach kiedy występował w niej Fish, nikogo nie zdziwi fakt, że Red Sand tak szybko zyskał sobie poklask i spore uznanie sympatyków starych brzmień progresywnych.
„Human Trafficking” to już trzeci album w dorobku naszych bohaterów. Wydany pod koniec 2004 roku krążek pt. „Mirror Of Insanity” okazał się prawdziwą sensacją w progresywnych kręgach. Red Sand przedstawił na nim trzy kilkunastominutowe suity o bardzo epickim charakterze, które uderzyły w czułą strunę muzycznych sympatii słuchaczy zakochanych w brzmieniu a’la Marillion. Rok później na rynku ukazał się kolejny krążek, „Gentry”, na którym Red Sand skorzystał z podobnych patentów (dwie suity plus dwa krótsze utwory), choć nagrał go w dość istotnie zmienionym składzie. Teraz zespół okrzepł pod względem personalnym (jedyna zmiana w składzie to nieobecność keyboardzisty Pierre’a Massicotte i przejęcie partii instrumentów klawiszowych przez lidera, gitarzystę i kompozytora w osobie Simona Carona) i przystąpił do nagrania nowej płyty. Oddanych sympatyków zespołu ucieszę, a przeciwnikom dostarczę pewnie argumentów do dalszej krytyki: w muzyce Red Sand nic, a nic się nie zmieniło. Nowy album to niemalże kalka dwóch poprzednich płyt. I to pod każdym względem: brzmieniowym, stylistycznym, kompozycyjnym, wykonawczym, programowym i formalnym. Znowu cały album, niczym na solidnych filarach, opiera się na dwóch długich, kilkunastominutowych kompozycjach („Regrets” - prawdziwe magnum opus płyty plus równie wspaniała wielowątkowa kompozycja tytułowa) uzupełnionych dwoma krótszymi, bo niespełna pięciominutowymi nagraniami: „Lost” (utwór instrumentalny) oraz „Loving Child”, który w bardzo podniosły sposób zamyka album „Human Trafficking”.
A więc nihil novi na nowej płycie formacji Red Sand. Ale czy naprawdę koniecznie i za wszelką cenę trzeba zmieniać to, co tak udanie sprawdziło się na poprzednich albumach? W muzyce najważniejsza jest szczerość wypowiedzi i uczciwość wobec odbiorcy, a wyraźnie słychać, że na „Human Trafficking” Red Sand gra muzykę, jaką upodobał sobie najbardziej od samego początku swojej działalności. Słychać też, że sama gra sprawia zespołowi prawdziwą radość. Słychać, że nie ogląda się on na mody, trendy i potencjalną krytykę. To, co bezmyślni oponenci nazwą odgrzewaniem starych pomysłów, jest dla Red Sand naturalnym zwróceniem się w stronę muzyki minionych czasów po to, by zaczerpnąć z niej te elementy, za którymi najbardziej tęsknią słuchacze spragnieni dźwięków i melodii, których dzisiaj nikt inny już nie chce, bądź nie potrafi grać. Dlatego będę bronić dokonań grupy Red Sand i muzycznych pomysłów jej lidera. Pod aprobatą i pełną rekomendacją dla jego poczynań podpisuję się obiema rękami. Inna rzecz, że szczerze wątpię, by nowy album Red Sand powtórzył sukces swoich poprzedników, a szczególnie debiutanckiej płyty. Nie dlatego, że jest gorszy (choć nie ukrywam, że w sekcji wokalnej bardziej odpowiadał mi głos Stephane’a Desbiensa (teraz występuje on w grupie Qwaarn i The D Project), niż śpiewającego obecnie Steffa Dorvala), czy mniej dopracowany niż poprzednie płyty, ale z innego, jakże oczywistego względu: z pewnością nie zadziała już teraz, albo przynajmniej nie na taką skalę, efekt zaskoczenia. Na „Human Trafficking” grupa Red Sand dalej konsekwentnie podążą tą samą, jednoznacznie określoną na swojej pierwszej płycie, drogą i na szczęście (powtarzam: na szczęście!) nie zbacza z niej ani na krok.
Nie przeczę, że z muzyki grupy Red Sand przebija pewien sentymentalizm i nostalgia za czasami, które dawno przeminęły, a także tęsknota za nieco archaicznymi już dzisiaj rozwiązaniami brzmieniowymi, ale jest też w niej dawka nieczęsto spotykanego ładunku emocjonalnego, jest mnóstwo pięknych melodii, słychać epicki rozmach wszystkich kompozycji. Jest w niej sporo zachwycających gitarowych partii w wykonaniu Carona zatopionych w potężnych plamach osadzonych na monumentalnie brzmiących dźwiękach klawiszy. Jest także bardzo poprawnie spisująca się sekcja: Mathieu Gosselin (bg) – Perry Angelillo (dr). Jest wreszcie natchniony, lekko epatowany, teatralny wokal Steffa. Jest Muzyka. Tak właśnie: Muzyka. Red Sand po prostu gra Muzykę. Bez oglądania się na lewo i prawo. Gra swoją Muzykę, której naprawdę słucha się z przeogromną satysfakcją. Szczególnie, gdy w duszy i sercu wciąż czuje się tęsknotę za najstarszymi marillionowskimi dziełami.