O tym skąd się wzięła grupa Hidden Lands, w jakich okolicznościach doszło do jej zawiązania oraz jaką muzyczną drogę obrał sobie ten szwedzki kwartet, pisaliśmy równo dwa lata temu przy okazji premiery jej debiutanckiej płyty zatytułowanej „In Our Nature”. Album „Lycksalighetens ö” jest naturalną kontynuacją tamtej płyty. Został on nagrany prawie w tym samym składzie delikatnie pomniejszonym o drugiego keyboardzistę, Björna Westena.
Drugiego, bo tym pierwszym jest Hannes Ljunghall. Ponownie wziął on na siebie trudy skomponowania muzyki i napisania tekstów. Na nowym krążku wykonał on także wszystkie partie klawiszowe i gitarowe. Nietrudno więc wyobrazić sobie, jaka to płyta. Zdecydowanie zdominowana przez jednego człowieka, a przy tym niesamowicie mocno zakorzeniona w rozbudowanych i wszechobecnych syntezatorowych brzmieniach. Na jej program składa się sześć kompozycji, z których aż trzy trwają powyżej 10 minut, a kończąca całość suita „Hidden Lands” to muzyczny mamut rozrośnięty do blisko 20 minut.
Tytuł albumu pochodzi ze znanej XIX-wiecznej szwedzkiej powieści i w języku polskim oznacza „Wyspę rozkoszy”. Jest to także nazwa dużego parku położonego w centrum Uppsali, skąd pochodzi zespół Hidden Lands. Wspomniana już rozbudowana kompozycja „Hidden Lands” opowiada o szkolnym koledze Ljunghalla, który zmarł tragicznie w zeszłym roku. Jego ciało znaleziono w parku, w miejscu, które widnieje na okładce płyty. Sama suita to wielowątkowa opowieść, która wydaje się najważniejszym i chyba szczytowym osiągnięciem w dotychczasowym dorobku Szwedów. Jest ona bardzo refleksyjna w swoim nastroju, wielowątkowa i wielopłaszczyznowa. Może się podobać. Równie dobrze jest w innej długiej kompozycji zatytułowanej „Dakkar”. Obie stanowią najważniejsze punkty programu nowej płyty. Najbardziej skomplikowanym w tym towarzystwie wydaje się rozpoczynający płytę utwór „Casican Daydream” – pełen jazzrockowych odnośników, chwilami przypominający syntezatorowe łamańce w stylu Keitha Emersona. Z krótszych utworów ciekawie prezentuje się oniryczny „In The Wind”, którego niespełna czterominutowe rozmiary predysponują do zaistnienia nawet w komercyjnych rozgłośniach radiowych, a przy odpowiednim podlansowaniu nawet do powalczenia o miano przeboju, przynajmniej w niektórych (progrockowych) kręgach. Na płycie znajdujemy też matematycznie precyzyjnie skonstruowany instrumental, adekwatnie zatytułowany „Pi”, którego czas trwania to… 3 minuty i 14 sekund.
Muzyka z płyty „Lycksalighetens ö”, by zaistniała w świadomości odbiorcy, wymaga czasu. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie trudna czy wymagająca, ale dlatego, że poszczególne kompozycje rozwijają się powoli, bez pośpiechu, można by rzec, że leniwie i przy jedno- czy dwukrotnym przesłuchaniu nie odkrywają przed słuchaczem całej prawdy o sobie.
Powiedzmy sobie szczerze, że nie jest to też rzecz nie wiadomo jakiego pokroju i nowa płyta Hidden Lands raczej nie ma szans nam status płyty ponadczasowej, ale na tle większości tegorocznych premier spod znaku progresywnego rocka prezentuje się całkiem nieźle i po kilku przesłuchaniach autentycznie może się spodobać.
No cóż, polecam ten album szczególnie miłośnikom artrockowej muzyki opartej na rozbudowanym brzmieniu klawiszy. To nie zwykły neo prog. To skandynawski rock progresywny, który z pewnością znajdzie dla siebie wielu amatorów.