Od kiedy pamiętam, zawsze ten album bardzo emocjonalnie traktowałem ze względu na utwór "Echoes" - ta suita od pierwszego przesłuchania przez wiele lat śniła mi się po nocach i do dziś dla mnie "Meddle" kojarzy się z tym bardzo ważnym dla Floyda utworem. Strona pierwsza tego albumu, zdecydowanie najciekawszy kawałek "One of These Days", który do pamiętnej trasy z 1994 roku, chętnie wykonywany był przez Pink Floyd, zbudowany na dynamicznym, ruchliwym riffie organów, ma w sobie coś z przebojów hardrockowych. Kompozycja "Seamus" to przecież ukłon w stronę bluesa, ale takiego Floyda nie trawię, podobnie taki sobie "swingujący" "San tropez". No tak, ale wcześniej pisałem o moich niezwykłych snach związanych z utworem, który swego czasu kompletnie zmobilizował mnie do wgłębienia się w rockowe archiwa muzyczne. Każdy może na wiele sposobów interpretować "Echoes" - to niezwykły utwór, ale w moim śnie, a raczej snach, w których przewijały się obrazy malowane tymi dźwiękami, obrazy niesamowite! Moja mentalna podróż zaczyna się gdzieś w nie do końca określonym czasie i przestrzeni, gdzieś między snem a jawą, gdzieś... poza. Sen się pogłębia... Słyszę pojedyncze ciche dźwięki, powtarzające się w pustce, niczym jakieś dziwne świetliki błyskające w mroku. To noc, ciemna i bezkresna, otaczająca mnie, zagubionego daleko od skupisk ludzkich. W miarę pojawiania się innych dźwięków zapadam w coraz głębszy sen. Świetliki migające w mroku znikają ustępując miejsca barwnym i trochę nierealnym wizjom, które pojawiają się w mojej wyobraźni. Sama świadomość zostaje uśpiona, a podświadomość budzi się w tym... moim niesamowitym świecie. W tym czasie w utworze padają słowa: "Wysoko nad głową albatros wisi nieruchomo w powietrzu, a w dole fale przelewają się przez labirynty kolorowych grot, echo odległego czasu nadciąga ponad piaskiem...". Czuję podświadomie, że teraz na dobre zaczyna się podróż. Solo gitary jest takim dla mnie drogowskazem - dokąd mam wyruszyć? Po co mam wyruszyć? Nie wiem, szukać straconego czasu? A może samego siebie, zagubionego we własnym... śnie? Gitara milknie, a jednostajny rytm, jakby stukot kół pociągu, oznacza ciąg dalszy podróży. Upiorny pociąg pędzi przed siebie, nie sposób go zatrzymać. Pociąg wjeżdża we mglę, która jest jakby murem odgradzającym świat realny od nieznanego.
Rytm powoli zanika, ginie pod narastającymi dźwiękami tajemniczych, odbijających się echami dźwięków, długich, przeciągłych, zawodzących... Czyżby to nawoływania? Jakieś znaki ostrzegawcze? Gdzieś tam słyszę groźne i złowieszcze krakanie wron i przenikliwy szum wiatru. Robi się bardzo minorowa atmosfera, nastrój pustki jest okropny. Czuję, że chyba docieram do celu tej dziwnej podróży, zaraz znajdę krainę, którą szukałem choć tak naprawdę to... nic nie wiem. Z mgły wyłaniają się zarysy wielkiej budowli. Muzyka się powoli zmienia, te złowieszcze szumy wiatru ustają, pojawia się jednostajny, narastający dźwięk, jakby coś zaczęło wyłaniać się z mroku. Te same świetliki, które nawiedziły mnie na początku mojego snu powracają. W tej chwili odgrywają zupełnie inną rolę, bo przywracają mnie do realnego świata... Słyszę kroki, coś się do mnie zbliża? Narasta fala dźwięków - czuję strach i zarazem podziw i oczarowanie bliskością tego, czegoś niewidzialnego. Następuje nieziemska jasność, która oślepia to coś lub tego kogoś. W tym momencie muzyka osiąga kulminację, następuje perkusyjna nawałnica, chyba doszliśmy do celu. Tylko czy wcześniejsze pytania są nadal retoryczne? Hm, właściwie odpowiedzi były w zasięgu ręki tego kogoś, tego czegoś. No tak, jak to bywa po przebudzeniu z niesamowitego snu, nie wiadomo co się mi właściwie śniło.
Końcówka tej suity to wyciszenie, które jest takim powolnym wygaszaniem mojego snu i powrotem do szarej rzeczywistości, zaczyna się nowy dzień, jestem świadomy przeżycia czegoś mistycznego i mam wrażenie, że tak naprawdę nie uda mi się przejść... na drugą stronę.